wtorek, 23 października 2012

Blondynka recenzuje: podkład L'oreal True Match N3 Creamy Beige

 L'oreal True Match N3 Creamy Beige

skład: aqua, isododecane, cyclopentasiloxane, glycerin, cyclohexasiloxane, PEG-10 diemthicone, methyl methacrylate, crosspolymer, butylene glycol, dimethicone, isoeicosane, disteardimonium hectorite, cetyl PEG/PPG-10/1 dimethicone, sodium chloride, polyglyceryl-4 isostearate, hexyl laurate, C9-15 fluoroalcohol phosphates/C9-C15 fluoroalcohol phosphate, isostearyl neopentanoate, diazolidinyl urea, methylparaben, propylparaben, tocopherol, panthenol, methicone [+/- may contain:CI77891/titanium dioxide, CI 77491, CI 77499, CI 77492/iron oxides, mica, CI19140/yellow 5 lake, CI15850/red 7]
pojemność: 30 ml
trwałość po otwarciu: 12M

Muszę przyznać, że jest to jeden z lepszych podkładów jakie ostatnio stosowałam. W ogóle, jeśli chodzi o L'oreal, to uważam, że podkłady ma dobre, szczególnie jeśli mowa o "dopasowywaniu się" do twarzy. Oczywiście, nie znaczy to, że nie ma żadnych minusów, ale w porównaniu np. z Rimmel na mojej skórze wypada o niebo lepiej.

Podkład zaczęłam używać jeszcze latem, kiedy było dość ciepło. Teraz mamy chłodniej i właśnie wyzerowałam opakowanie, więc mam porównanie jak sprawdzał się w różnych warunkach atmosferycznych.

Zalety:
- bardzo duży wybór kolorystyczny, dzięki temu trudno nie trafić w odpowiedni odcień
- podkład jest lekki w swojej konsystencji
- łatwo się rozprowadza, najlepiej za pomocą blendera lub innej gąbeczki
- wygodna pompka dozująca (ale tylko do momentu - patrz: wady)
- rozjaśnia drobne zaczerwienienia
- wyrównuje koloryt skóry, dopasowuje się do skóry
- nie pozostawia efektu maski
- dobrze kryje drobne niedoskonałości, jednak w przypadku "grubszych" wyprysków nie obędzie się bez korektora
- jest lekki
- nie spływa
- wydajny (używałam przez 3 miesiące, codziennie, czasem nawet dwa razy dziennie, wcale nie oszczędnie - myślę, że jakieś 20% produktu mogło się po prostu zmarnować z rozrzutności)
- jest dość trwały (chyba, że często wisimy na telefonie, wycieramy nos, czy nosimy apaszki - w miejscach tych wyciera się szybko)
-  zawiera filtr SPF17
- przystępna cena (ok. 10 funtów w UK, co jak na tutejsze warunki nie jest dużo)


Wady:
- podkreśla głębokie zmarszczki
- nie matowi, przez co w przypadku skóry mieszanej obowiązkowy jest puder matujący, bo skóra świeci się już po 2-3 godzinach od nałożenia
- pod koniec opakowania pompka staje się bezużyteczna i trzeba wydobywać produkt ręcznie, bo całkiem sporo zostaje go na ściankach buteleczki (zdjęcie zrobione na kilka minut przez rozmontowaniem buteleczki)
- brudzi ubrania i telefon - i to jest właśnie minus, który decyduje, że na jesień szukam czegoś bardziej odpornego na ścieranie, bo nie znoszę brudnych kurtek czy szalików umazanych podkładem

Ogólnie zatem oceniam dość wysoko ten produkt. Mimo kilku wad będę miała do czego wrócić, jeśli nie sprawdzi się u mnie Shiseido, który dotarł w poniedziałek :)


Jeszcze mała uwaga na koniec: w międzyczasie pojawił się u mnie problem reakcji na opisaną we wcześniejszym poście maseczkę z glinką z Avon Planet Spa (patrz: tutaj). Podkład stosowałam nieprzerwanie i niestety nie pomagał w wyleczeniu, a w początkowej fazie, wręcz nasilał stan zapalny i podrażnienie, które rozwinęło się na mojej cerze. Zresztą nie ma się co dziwić, jeśli dokładniej przyjrzeć się składowi. Niemniej jednak odradzam go osobom z trądzikiem. Obawiam się, że może zaprzepaścić kurację leczniczą. Poza tym w przypadku stosowania jakichkolwiek kosmetyków przy cerze trądzikowej, najlepiej poradzić się dermatologa, który prowadzi leczenie.

niedziela, 21 października 2012

Sezon na Blondczarownice

Z początkiem października (lub może końcem września) w sklepach pojawiły się Haloweenowe dekoracje, mniej lub bardziej udane, w większości pewnie wyprodukowane w Chinach. Generalnie nie przepadam za tym "świętem" i nie przemawia do mnie w żaden sposób. W którymś momencie myślałam nawet, że Haloween jest do zaakceptowania jeśli by założyć, że biorą w nim udział tylko dzieci, ale szybko okazało się, że właśnie w ten dzień dzieciaki stają się wyjątkowo głośnie i rozwydrzone. A ja kocham ciszę i spokój, szczególnie kiedy za oknem ciemno. Już naprawdę wolę Nasze polskie, szare i czasem smutne Zaduszki czy Wszystkich Świętych i bynajmniej nie z uwagi na powagę lub kwestie religijne - po prostu ten dzień był zawsze dla mnie pierwszym dniem, kiedy moje życie zwalniało. Zero pośpiechu tylko spokojne i ciche oczekiwanie na pierwszy śnieg (oj  nie raz zdarzało się, że pierwszy śnieg padał już nawet wcześniej). Ale wracając do tematu dekoracji :) O ile dekoracje halołinowe skutecznie odstraszają mnie od buszowania po sklepach, przeglądania i bezmyślnego wydawania pieniędzy, o tyle sprawa ma się zupełnie inaczej z dekoracjami gwiazdkowymi. A właśnie dzisiaj w sklepie znalazłam pierwsze oznaki, że sezon na czarownice się powoli kończy i pora zacząć sezon bożonarodzeniowy.

Na moje nieszczęście weszłam między regały z tanimi, chińskimi dekoracjami świątecznymi i wiedziałam, że nie wyjdę, dopóki coś nie wyląduje w moim koszyku. Najgorsze chyba jednak było uczucie pod tytułem "chcem je wszyskie" i nawet głos rozsądku, który wręcz warczał z tyłu głowy "obiecałaś sobie oszczędzać" nic nie wskórał.

Zdecydowałam się zabrać do domu małą pseudo-choinkę.

Oczywiście nie mogło zabraknąć świeczki o świątecznym zapachu zimowych jagód, która już się testuje :)

Ponieważ marzy mi się w tym roku prawdziwy świerk na święta (w PL zawsze mieliśmy w domu prawdziwą choinkę) i jego zapach w salonie czy w sypialni, i mam nadzieję, że to plastikowe stworzenie skutecznie mnie zmotywuje do udania się do lasu po kilka gałęzi ;)

EcoBlondynka: plantacja lubczyków

Witam ponownie po dłuuugiej przerwie :)

Która z Was ma ogródek lub działkę obsianą i obrośniętą warzywami/owocami wie, że październik to ostatni moment na zbiory i porządkowanie przed zimą. Specjalnie zwolenniczką grzebania w ziemi nie jestem (chyba, że na skalę mikro "metr na metr"), ale w tym roku coś dziwnego obudziło się pod kopułą i zapragnęłam wyhodować własne lubczyki :)

Jak się okazało - zdobycie nasionek w maju (czyli praktycznie w ostatnim momencie wysiewu do gruntu) graniczyło z cudem. W poszukiwania zaangażowane były trzy osoby, ja sama chodziłam od nasienniczego do nasienniczego odbijając się jak pijany od ściany o odpowiedź: nie ma i nie będzie - brak w hurtowni. Jednak na kilka dni przez powrotem do Szkocji Gosia wygrzebała torebkę nasionek wręcz spod ziemi (za co jestem do dziś ogromnie wdzięczna). Na tym jednak nie koniec lubczykowego biegu przez płotki ;)

Po wylądowaniu w Szkocji zaczęły się  poszukiwania doniczek i ziemi. Wszystko, o co potykałam się w sklepach było dostępne w rozmiarze XXL :( Ziemia tudzież kompost - minimum 60 litrów i dostępny w dwupakach. Donice wielkości koszy na śmieci, w których można by hodować palmy. Ale szczęście sprzyja lepszym i uśmiechnęło się również do mnie :) W końcu zamówiłam zestaw doniczek z podstawkami, na który przyszło mi czekać prawie 2 tygodnie, a ziemię dostałam od sąsiadki, która namiętnie uprawia swój przydomowy ogródek i ma niemałe zapasy.

Kiedy przyszła pora na wysianie lubczyków był już koniec czerwca. Pokładałam ogromne nadzieje w tym przedsięwzięciu, ale ponieważ było to dwa miesiące później niż sugerowany czas siania, a i szkockie lata nie rozpieszczają, liczyłam się z porażką.

Lubczyki zaczęły wschodzić po ponad dwóch tygodniach, akurat w czasie mojej przeprowadzki, kiedy miałam decydować, czy zabrać ze sobą doniczkę z ziemią, czy lepiej zostawić na pożarcie robalom ;)

Po kolejnych dwóch tygodniach od wzejścia wydały mi się na tyle duże i silne, że postanowiłam je rozsadzić.

Oto jak wyglądają moje lubczyki dzisiaj:

Niestety nie wszystkie sadzonki urosły pięknie, a te które są w miarę duże, zaczynają odczuwać nadchodzące chłody, więc pora je skrócić. Nauczona doświadczeniem będę pamiętać, żeby w przyszłym roku zasiać wcześniej :)

Ale po co właściwie lubczyk i dlaczego lubczyk?? Otóż, nie istnieje dla mnie rosół bez magi :) Kiedy nie miałam magi z ogrodu - kupowałam tą w płynie. Oczywiście płynną czy nawet suszoną można dostać i w polskim sklepie, ale rosół nie smakuje i nie pachnie tak, jak po dodaniu świeżych liści :)

Mam już za sobą przynajmniej 15 litrów zjedzonego rosołu (muszę przyznać, że im chłodniej na dworze, tym bardziej lubię rozgrzewający rosół), a listki które zostały, po ścięciu, trafią do zamrażalnika i do będą idealnie komponować się z kolejnymi litrami rosołu :)

piątek, 19 października 2012

Blondynka w trasie: wycieczka do szpitala i przygoda z narodową służbą zdrowia

Od małego nie lubię lekarzy. A zaczęło się to kiedy miałam może z 5 lat i moja mama zabrała mnie do doświadczonego i utytułowanego "Pana Doktora", bo gorączkowałam strasznie i termometr wskazywał 40 stopni przez cały dzień (dla takiego małego dziecka 40 stopni gorączki chyba może być groźne). Wciągnęła mnie do poczekalni, w której spędziłyśmy trochę czasu, bo pacjentów było sporo, ale w sytuacji kiedy zostałyśmy tylko my dwie (albo po prostu moje bolące oczy dziecka nie widziały nikogo innego poza moją mamą) wyszedł brzuchaty "Pan Doktor" i powiedział, że mnie nie przyjmie, bo spieszy się na odebranie ważnej nagrody. Oczywiście jako dziecko nie rozumiałam czy nie miałam aż takiej świadomości tej niezwykle ludzkiej opieki medycznej, której mi nie udzielono, ale za to pamięć mam dobrą. I przyznam szczerze, że to zdarzenie pielęgnuję w swojej pamięci cały czas, bo jak się okazało kilkanaście lat później, owemu "Panu Doktorowi" zaczęto pośmiertnie stawiać pomniki i święcić jego imieniem skwery u mnie we wsi. W każdym razie to wydarzenie, było pierwszym, które uprzedziło mnie do służby zdrowia. Kolejne, kiedy już jako starsze dziecko lub nastolatka próbowałam dostać się do rodzinnego, tylko umocniły mnie w tym uprzedzeniu. Pominę milczeniem niezliczone odmowy przyjęcia z powodu braku numerków, nieobecności lekarza lub braku zgody innego lekarza na przyjęcie nieswojego pacjenta. I może powinnam też pominąć milczeniem wątpliwą skuteczność stosowanego leczenia, które przyczyniło się do przewlekłych zmian chorobowych. W każdym razie - powodów mam sporo, żeby narodowe placówki medyczne omijać szerokim łukiem.
Trochę inaczej ma się rzecz, kiedy idziemy prywatnie i płacimy niemałe pieniądze za 15-minutową wizytę. Wtedy jesteśmy zawsze mile widziani. Niestety też nie zawsze, ale często zdarza się, że jesteśmy dojeni z kasy. Chyba jednak w Polsce jesteśmy do tego przyzwyczajeni i takie praktyki wydają się być wręcz normalne w tym dzikim kraju.

Kiedy przyjechałam do Szkocji i zapisywałam się do GP (general practice, czyli odpowiednik lekarza rodzinnego) nie chciało mi się wierzyć w opowieści starszych stażem emigrantów na temat beznadziejnej sytuacji NHS (National Health Service, czyli odpowiednik polskiego NFZ) i nie wierzyłam, dopóki sama nie przekonałam się na własnej tomaszowej skórze. Ale zanim historia z życia wzięta, krótka informacja o kwestiach formalnych związanych z NHS.

To co akurat uważam za dobre i dobrze przemyślane w NHS, to indywidualny numer ubezpieczonego, tzw. NIN (National Insurance Number), po który każdy rezydent UK jest zobowiązany zaaplikować. Bez tego numeru niemożliwa jest legalna praca (chociaż dla chcącego imigranta nic trudnego). Kiedy już numer zostanie nam nadany (jeden na całe życie), pracodawca lub my sami (w przypadku samozatrudnienia) odprowadzamy składki na służbę zdrowia. Oczywiście nie są to aż tak astronomiczne kwoty jak w Polsce (od tygodniówki 270 funtów odprowadza się jakieś 12 funtów na ubezpieczenie zdrowotne), ale to też zależy od tego, w której grupie ubezpieczenia jesteśmy i za jaki zakres tego ubezpieczenia płacimy. Inną dobrą rzeczą jest to, że za większość przepisanych leków na recepcie nie płacimy. Ale z kolei otrzymanie specyfiku, który polski lekarz przepisuje bez zająknięcia i zbędnych pytań - tutaj graniczy z cudem. Leki raczej uważane są za szkodliwe zło konieczne.

Jeśli chodzi o całą resztę, czyli umawianie wizyt, czas oczekiwania na wizytę, czas spędzony w kolejce - to leży i kwiczy podobnie jak w Polsce. Zatem wracamy do historii z życia wziętej :)

Zdarzyło się tak, że jakiś czas temu z pewnym przewlekłym  groźnym schorzeniem trafiłam do mojego "dżipi". Miałam ze sobą dokumentację medyczną z Polski (co niestety czasem bywa dość ryzykowne i może spotkać się z obrazą majestatu), ale lekarz okazał się na tyle w porządku, że przejrzał wszystko (dobrze, że skany i obrazy są w języku zrozumiałym dla każdego lekarza) i skierował mnie do szpitala. Powiedział, że w moim przypadku tylko mechaniczna ingerencja może pomóc (jakbym tego nie wiedziała od lekarza w Polsce ;). I tutaj pojawia się jeszcze kwestia skierowań do szpitala. Pacjent nie dostaje od lekarza karteczki tak jak to bywa w Polsce. Lekarz ma obowiązek napisać w imieniu pacjenta list do szpitala, a szpital odsyła pacjentowi informację z terminami wizyt. W każdym razie zdziwiłam się bardzo, kiedy po 3 dniach z pocztą przyszedł i list ze szpitala. (Kiedy w tamtym roku miałam skierowanie na usuwanie zęba mądrości, na list ze szpitala czekałam trzy miesiące) Termin wizyty za dwa miesiące - to akurat mnie nie zdziwiło ;)

Do szpitala udałam się pełna nadziei, przede wszystkim dlatego, że liczyłam iż kosztowną operację uda mi się przeprowadzić w ramach NHS w UK, w końcu płacę tutaj składki.
W poczekalni spędziłam godzinę. Byłam pół godziny wcześniej przed wizytą, akurat z własnego wyboru, ale kolejne 30 minut spędziłam czekając na moją kolej. To, że miałam wyznaczoną wizytę na konkretną godzinę akurat nic nie znaczyło. Zatem pół godziny po czasie od planowanej wizyty zostałam zaproszona do gabinetu. Weszłam do pokoju i od razu chciałam uciec. Bez kitu. Miałam wrażenie jakbym wlazła do szpitala wojskowego na Grunwaldzkiej15 lat temu, kiedy po operacji odwiedzałam moją mamę. Gdyby to była Polska, spokojnie mogłabym napisać, że pomieszczenie wystrojem i wyposażeniem przypomina czasy Gierka.
Kazano mi się przygotować do badania. I w taki sposób, czekając na jaśnie panią doktor, spędziłam kolejne 15 minut leżąc na obleśnym szpitalnym łóżku. Dokładnie omiotłam wzrokiem cały "gabinet" i to co mnie uderzyło - nie ma tu sprzętu który jest niezbędny do wykonania badania!! Ale nadzieja umiera ostatnia, więc pomyślałam, że może ultrasonograf wjedzie na kółkach razem z panią doktor. Jakaż ja byłam naiwna :) :)

Zatem po 15 minutach w samotności i smrodzie do pokoju weszła jaśnie pani doktor, grubo po sześćdziesiątce, aby przeprowadzić badanie. Sprzętu jak nie było, tak nie było. Oczywiście przeprowadziła wywiad (to się akurat chwali, bo w polskich gabinetach czasem aż by się chciało zapłacić ekstra, żeby lekarz zadawał więcej pytań aniżeli: "jak się pani czuje?" i "co pani dolega?") i przystąpiła do badania. Ręcznie!! O losie, jak się krew zaczęła we mnie gotować. Bo myślę sobie, skoro polscy lekarze używają USG do zdiagnozowania tego, czego nie da się zobaczyć gołym okiem, to jak jaśnie pani doktor może mnie zdiagnozować, używając rąk??!! Ale nic. Bez słowa komentarza przebrnęłam przez to dogłębne i szczegółowe badanie głębokich warstw mojego ciała. W końcu jaśnie pani doktor pozwoliła się ubrać i postawiła diagnozę treści: "to co widać na zewnątrz jest małe i nieszkodliwe. Nie ma potrzeby leczenia." Wtedy (nadal grzecznie) odpowiedziałam, że "właśnie sęk w tym, że na zewnątrz widać niewiele, bo problem tkwi wewnątrz - i pokazałam jej skany, które potwierdzały problem, a które to zostały przez nią olane." Doktor przemówiła dalej:  "z tym proszę się udać do swojego "dżipi". Na co ja (nadal grzecznie, ale już ostatkiem sił mówię): "właśnie przychodzę od "dżipi", który mnie zbadał, obejrzał i stwierdził, że tylko w szpitalu można się tym zająć."
I można by rzec - uderz w stół, a nożyce się otworzą, bo wtedy to jaśnie pani doktor, tym razem już poirytowana, wypaliła: "będę z Tobą szczera. NHS ma ograniczone fundusze,a Ty jesteś za młoda, żeby zostać objęta leczeniem. Jakbyś była starsza to co innego (poczekalnia pełna była starych ludzi czyt. po 70tce, w dodatku mocno otyłych, więc przypuszczam, że właśnie to miała na myśli jaśnie pani, mówiąc "starsza"), a tak - możesz iść zoperować się prywatnie, ale to sporo kosztuje, więc sprawdź ceny, zanim się zdecydujesz na prywatną klinikę." Na koniec rzuciła przez ramię: "jak się ubierzesz, to możesz wyjść".

W tym momencie wszystko mi opadło. Wracając do domu, aż łzy cisnęły się do oczu i nasunął się jeden wniosek: w UK, jeśli nie przekroczysz 60 roku życia - jesteś zbyt młody, żeby być leczonym w ramach narodowej służby zdrowia. w PL, jeśli przekroczysz 60 rok życia - jesteś zbyt stary, by Cię leczyć.

Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do planu A, czyli prywatna klinika w Polsce, bo mimo, że będzie to sporo kosztować, to i tak sześć razy mniej niż prywatnie w UK.

Narodowa służba zdrowia jest do kitu!

wtorek, 16 października 2012

Blondynka pędzi...

Kosmetyczne zmiany w pracy zaowocowały tym, że w minionym tygodniu miałam tylko jeden dzień wolnego :/ i od wczoraj znowu bieganinia. Jedyne to udało mi się zrobić, to wyrwać się do stolicy na dokończenie zimowych zakupów i małe polowanie w House of Fraser.

Z zakupów zatem zostały tylko spodnie (nadal nie mogę zdecydować, czy brać chinosy, które ubóstwiam, czy jednak tym razem postawić na jeans, który ostatnio gościł u mnie....z 3 lata temu). Co do polowania w House of Fraser, to było częściowo udane. Znalazłam stanowisko Shiseido, ale niestety nie było konsultantki. Jednak szczęśliwie udało mi się maznąć szyję dwoma odcieniami i już wiem, który jest dla mnie. Teraz nie pozostaje nic innego, jak zamówić podkład Sun Protect w odpowiednim kolorze :)

Za oknem coraz chłodniej, temperatura w nocy spada nawet do "zera", co w przypadku braku odpoczynku kończy się zwykle chorobą. Pierwsze objawy już są: ból uszu i gardła :/

Dobra wiadomość jest natomiast taka, że nadchodzący weekend będzie liczył aż 3 dni wolne :) Więc będzie sporo czasu, żeby ogarnąć bałagan i bloga :) A ponieważ do końca tygodnia jeszcze sporo czasu, to życzę Wam siły i dużo pozytywnej energii! :)

niedziela, 7 października 2012

Blondynka recenzuje: maseczka do twarzy z glinką Avon Planet Spa Turecka Łaźnia

Uff trzeci post z rzędu i jakoś zesztywniały mi palce ;) Ale damy radę :)

Wracam do serii Avon Planet Spa Turecka Łaźnia, która niedawno zawitała do polskiej edycji katalogu.
Jakiś czas temu pisałam o czarnym mydle, które nadal posiadam, używam od czasu do czasu. Recenzję i jej rewizję możecie znaleźć tutaj klik

Do kompletu postanowiłam zakupić też maseczkę do twarzy i niestety to był mój błąd, a dlaczego, przeczytacie niżej.  Maseczki użyłam dwa razy i o dwa razy za dużo.
Ale najpierw informacje z pudełka:

Maseczka do twarzy z glinką z Tureckiej Łaźni
sposób użycia: nałożyć cienką warstwę maseczki na twarz, omijając okolice ust i oczu. Pozostawić na około 5 minut, do czasu, gdy kolor maseczki zmieni się na różowy. Gdy maseczka zaschnie, dokładnie spłukać.
opakowanie: tubka 75ml
trwałość produktu po otwarciu: 12M
zapach: delikatny
kolor: jasny brązowy, różowy po wyschnięciu
skład: aqua, hydrated silica, ethylhexyl palmitate, propylene glycol, glycerin, isoceteth-20, cocamidopropyl betaine, titanium dioxide, xanthan gum, phenoxyethanol, parfum, peg-7 glyceryl cocoate, dimethicone, disodium edta, methyl lactate, moroccan lava clay, amber extract, olea europaea fruit extract, potassium benzoate, potassium sorbate, citric acid, CI 77491, CI 77492, CI 774999 (jak widać glinka daleko w lesie na liście składników)

Zacznę od plusów: ładny, delikatny zapach, podobny do zapachu czarnego mydła z tej samej serii. Kremowa konsystencja ułatwiająca aplikację. I to by było na tyle.

A teraz przeogromny minus.
Pierwszy raz kiedy użyłam maseczki w sierpniu zastosowałam się dokładnie do zaleceń z opakowania. Nałożyłam na oczyszczoną twarz i po 5ciu minutach, zaraz jak tylko maseczka stała się różowa, dokładnie spłukałam wodą. Przy nakładaniu nie miałam jakiś specjalnych odczuć pieczenia, więc właściwie niczego się nie spodziewałam. Jednak po zmyciu maseczki, w miejscach gdzie ją zaaplikowałam (praktycznie cała twarz z pominięciem okolic oczu i ust) skóra pozostała zaczerwieniona. Dodatkowo, po kilku godzinach na moich policzkach i linii żuchwy zaczęły wyskakiwać wielkie, bolące, czerwone krosty. Po maseczce nie stosowałam żadnego innego kosmetyku przez jakieś 12-15 godzin, więc nie mogło to być reakcją na inny kosmetyk. Zaczerwienienie skóry utrzymywało się przez dobry tydzień. Później zaczęło zanikać.

Drugi raz użyłam maseczki w sobotę wieczorem dwa tygodnie temu. Niestety tym razem zamiast zmyć ją po 5ciu minutach, przeciągnęło mi się do dobrych 10ciu. Zmyłam i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Cała twarz była totalnie czerwona i podrażniona jak nigdy wcześniej. Krosty, które pojawiły się po pierwszym użyciu i ledwo co zaczęły znikać momentalnie się rozmnożyły i rano następnego dnia połowa mojej twarzy była pokryta bolącymi wulkanami.

Nie dość, że twarz podrażniona i czerwona jak poparzona pokrzywami, to jeszcze z armią nieprzyjaciół i nieprzyjemnie ściągnięta. Stała się tak wrażliwa, że nawet mycie delikatnym żelem jeszcze bardziej ją podrażniało i bolało. Zaczerwienienie utrzymuje się do dzisiaj, krosty też, chociaż się zmniejszyły. Od tamtej pory myję twarz płynem do higieny intymnej Ziaja Intima z kwasem mlekowym, bo jest to jedyny produkt, który łagodzi podrażnienie i nie pogarsza stanu mojej skóry.

Jeśli chodzi o mnie: totalna porażka. Zupełnie się nie sprawdziła ta maseczka i mało tego, zmasakrowało mi twarz.

Mam nadzieję, że jeśli któraś z Was będzie jej używać - nie spotka Jej to samo. Dodam tylko, że jest to drugi produkt z Avon, który wywołał u mnie taką reakcję (pierwszym był krem z filtrem SPF 30, który wylądował dawno temu w koszu i niestety nie mogę porównać składów, żeby znaleźć winowajcę). 
Niestety ta przygoda sprawiła, że postanowiłam nie kupować i nie używać więcej żadnych maseczek do twarzy z Avon (a mam ich chyba z 5).

Teraz muszę spróbować odbudować moją i tak problematyczną cerę i mam nadzieję, że kiedyś mi wybaczy ten błąd i nieprzyjemności na jakie ją naraziłam.


Blondynka recenzuje: korektory do twarzy i coś pod oczy

Kochane!
Dziś i jutro zamierzam nadrobić zaległości blogowe, więc trochę tego będzie :)

Zaczynamy od krótkiego przeglądu korektorów do twarzy, które miałam okazję używać przez ostatnie kilka miesięcy.

Na pierwszy ogień: dopasowujący się do skóry korygujący korektor True Match L'oreal Paris

Kiedy kupowałam go w komplecie z podkładem True Match miałam chwilę zawachania: jak korektor, który dopasowuje się do koloru skóry może być dobry? Już po pierwszym użyciu przekonałam się, że moje wątpliwości były uzasadnione. Ale po kolei.

pojemność: 5 ml
trwałość po otwarciu: 6M
kolor: 2 vanilla
konsystencja: płynna
aplikacja: za pomocą pędzelka - gąbeczki 
wydajność: niska
skład: aqua, cyclopentasiloxane, hydrogenated poliisobutene, glycerin, sorbitan isostearate, propylene glycol, titanium dioxide, ozokerite, phenoxyethanol, magnesium sulfate, disteardimonium hectorite, disodium stearoyl glutaminate, methylparaben, acrylates copolymer, alumina, butylparaben, sea salt, aluminium hydroxide, tocopherol, silica, zinc gluconate, magnesium aspartate, chamomilia recutita extract, matricaria flower extract, copper gluconate [may contain: CI 77891, titanium dioxide, CI 77491, CI 77492, CI 77499,iron oxides, mica]

Korektor faktycznie dostosowuje się do koloru skóry i to jest jego główną wadą. Bo jeśli próbować zakryć czerwoną kropkę na twarzy, to z czerwonej robi się ona sina i ją i tak widać. To samo z zaczerwienieniem skóry. Czyli krycie praktycznie żadne.
Bardzo szybko się zużywa i pod koniec buteleczki niestety trudno go wydostać z dna.
Ponieważ korektor nie sprawdził się do maskowania niedoskonałości, próbowałam używać go do maskowania cieni pod oczami. W tym przypadku plusem okazała się płynna, kremowa konsystencja. Ale niestety: korektor ważył się w kurzych łapkach i nie maskował cieni. Dodatkowo po aplikacji bardzo szybko zasychał i pozostawiał smugi, szczególnie w trudno dostępnych miejscach. Kiedy się pojawiły - podkreślał suche skórki w okolicach nosa.

Jeśli chodzi o plusy, to na pewno konsystencja i gama kolorystyczna. Ładnie pachnie w przeciwieństwie do innych korektorów. Nic poza tym. Korektor mam od 3 miesięcy i tylko dlatego tak długo, że strasznie mnie wnerwiał brakiem maskowania czy ważeniem się. Przez to używałam go tylko w mało wymagających sytuacjach.

Na pewno więcej się nie zdecyduję na zakup korektora z tej serii, mimo że z podkładu True Match jestem zadowolona.

Zupełnym przeciwieństwem jest korektor w sztyfcie firmy Maybelline New York.

pojemność: 4.5 g
kolor: medium beige
konsystencja: stała (sztyft)
aplikacja: dowolna ( palec, pędzelek, bezpośrednio - niepolecane )
skład:  niestety dołączona do opakowania, naklejana ulotka uległa zniszczeniu i nie mogę odczytać składu
wydajność: średnia

Korektor jest wygodny w użyciu. Co do samych właściwości kryjących - tak jak wspomniałam wyżej - zupełne przeciwieństwo L'oreala.
Bardzo dobrze kryje niedoskonałości i cienie pod oczami. Nie waży się i nie przetłuszcza skóry. Nadaje się również pod oczy, mimo dość stałej konsystencji, ale można go delikatnie rozpuścić w palcach i aplikacja staje się łatwiejsza. Nie wysusza skóry. Jest tak dobry, że można go stosować bez podkładu. Łatwo się rozsmarowuje na twarzy, nie tracąc przy tym właściwości kryjących, nie pozostawia smug. Doskonale pokrywa nawet gigantyczne pryszcze i zaczerwienie skóry, czy popękane naczynka. Rozświetla.

Jeśli chodzi o minusy - dość dziwnie pachnie. Trochę jak lekarstwo, trochę jak jakaś roślina. Nie każdemu może to odpowiadać. Mi specjalnie nie przeszkadza, dopóki nie wącham :) Mały wybór kolorystyczny. Innych minusów się nie dopatrzyłam. Zużyłam już kilka opakowań tego korektora i uważam, że jest świetny - szczególnie dla skóry problematycznej. W tej chwili zastępuję go korektorem Miss Sporty - bo z tego co pamiętam, kiedyś był dla mnie tańszym odpowiednikiem Maybelline. Zobaczymy czy nadal jest tak dobry.

A teraz deser, czyli krem pod oczy Avon Solutions z portulanką :)

pojemność: 15 ml (tubka)
konsystencja: kremowa
trwałość po otwarciu: 12M
wydajność: bardzo wydajny
skład: zgubiłam ulotkę (znowu), ale w ulotkach producent zapewnia, że linia Naturalna Ochrona jest wolna od substancji zapachowych, barwiących i konserwantów

Może zacznę od tego, że jest to mój pierwszy krem pod oczy i kupiłam go tylko dlatego, że był w promocji za 99p :) Do tej pory zdarzało mi się stosować krem Nivea, który jednak latem zbyt mocno natłuszczał moje powieki i wszystko z nich spływało. Wracając do kremu Avon Solutions: krem jak krem. Nic szczególnego. Dobrze, że nie kosztował mnie więcej. Bieli skórę pod oczami, ale wcale się to nie przekłada na rozświetlanie. Ma delikatną konsystencję, łatwo się aplikuje i szybko wchłania. Absolutnie nie koi skóry, nie poprawia jej wyglądu, nie podrażnia i nie łagodzi podrażnień. Jest prawie bezzapachowy, tzn. po otwarciu tubki nie czuć zapachu, ale przy aplikacji można wyczuć coś jakby zioła czy mokre po deszczu zielsko. Nie należy ten zapach do szczególnie przyjemnych, ale też nie jest specjalnie drażniący.

Szczerze mówiąc, już nie mogę się doczekać aż się skończy i zaopatrzę się w coś innego, pewnie bardziej polskiego :)


Blondynka na zakupach: przygotowania do zmian

Ostatnio uzupełniam zapasy lub wymieniam całkowicie pewne kosmetyki do pielęgnacji włosów, twarzy i ciała. Postawiłam na bardziej świadome kupowanie, aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że nie uda mi się wyeliminować wszystkich "magicznych" substancji, głównie z uwagi na tryb życia :/

W moim koszyku wylądowały następujące produkty:

1. serum Flavo-C Forte Auriga
2. odżywka do paznokci Si-Nails Auriga
(powyższe kosmetyki zakupiłam w zestawie w sklepie www.dobrykrem.pl do których dołączone były następujące próbki: Thiospot Intensive, Synchrocell, Synchrorose marki Dermocosmetics Synchroline oraz Specilift 35+ i Densitium 45+ z SVR Laboratories, a także Energy C intensive cream z Mesoestetic)
Generalnie raczej nie przepadam za próbkami, bo mam problem z ich wykorzystaniem. Psują mój harmonogram pielęgnacji ;) Więc troszkę zejdzie zanim coś Wam o nich napiszę. Ale jeśli któraś z Was używa kosmetyków, które znalazły się w próbkach - chętnie poczytam w komentarzach o Waszych opiniach.

3. peeling enzymatyczny Ziaja Ulga
4. odżywczy szampon do włosów Nivea Baby
(pozycje 3 i 4 zakupiłam w sklepie www.dobrekosmetyki.co.uk i oczywiście również dostałam próbki: Eveline Cosmetics bioHyaluron 4D krem na noc, Ziaja Pro krem do masażu liftingująco - rozświetlający oraz ekspresowa maska liftingująco - rozświetlająca, Ziaja Maziajki szampon + płyn do mycia lody ciasteczkowo - waniliowe)
5. 14 day nail shield Sally Hansen w kolorze 3502 Sheer Blush Rose Translucide
6. Cucumber Cooling Eye Pads Beauty Formulas




Przyznam szczerze, że jestem bardzo ciekawa naklejek na paznokcie Sally Hansen, które poza tym, że nadają świeży wygląd i kolor, mają podobno również odżywiać paznokcie. Coś jakby naklejana odżywka do paznokci :)
Z kolei duże nadzieje pokładam w ogórkowych płatkach na oczy, ponieważ ostatnio walczę z opuchlizną i cieniami pod oczami (oczywiście problem tkwi głębiej, niż tylko kosmetyka-estetyka, ale zanim wdrożę leczenie, to miło jest je zamaskować)

Jeśli używacie któryś z w/w kosmetyków - komentujcie, dzielcie się swoimi opiniami :) Moja opinia pojawi się....wkrótce :)



wtorek, 2 października 2012

Blondynka radzi: jak usunąć zapach perfum z pustej buteleczki?

Kilka dni temu potrzebowałam pustej buteleczki z atomizerem w trybie "na wczoraj" :) Jak wiecie, można je kupić za nieduże pieniądze praktycznie w każdej drogerii. Ale miałam lenia i nie chciało mi się wychodzić z domu, więc zaczęłam googlować nt. sposobów usuwania zapachów perfum z buteleczek.
Znalazłam metodę z sodą oczyszczoną oraz z użyciem wódki. Wybrałam tą drugą :) Ale kiedy poszłam do łazienki, żeby rozpocząć proces płukania, nagle mnie oświeciło! Przecież nie dalej jak 5 lat temu w laboratorium zawsze używaliśmy acetonu do pozbywania się zapachów i zabrudzeń, których nie dało się usunąć ze zlewek czy fiolek. Szczęśliwie się złożyło, że akurat pod ręką miałam butelkę ze zmywaczem do paznokci, tym najzwyklejszym, najtańszym. Oczywiście zawierającym aceton :)

Laboratoryjny aceton ma bardzo ostry, drażniący wręcz zapach. Jest polarnym, najprostszym ketonem i ma szerokie zastosowanie z uwagi na to, że rozpuszcza się praktycznie we wszystkim. Dodatkowo aceton jest bardzo lotny i wystarczy odstawienie przepłukanego pojemnika do wyschnięcia. Oczywiście jeżeli użyjemy suszarki laboratoryjnej zapach ulotni się w mgnieniu oka. Przy suszeniu w temp. pokojowej zajmuje to odrobinę więcej czasu.
W zmywaczach do paznokci stosuje się dodatkowe substancje zapachowe, aby złagodzić smród acetonu. Dodatkowo kilkanaście lat temu na rynku pojawiły się zmywacze bezacetonowe. Nie mam w tej chwili takiego przy sobie, żeby porównać skład, ale pamiętam jak dziś, jak moja chemica w liceum powiedziała, że zmywacz do paznokci bez acetonu straci swoje właściwości, więc to tylko chwyt marketingowy.

Wracając do mojej buteleczki:
Dwa płukania wystarczyły, aby pozbyć się zapachu perfum z buteleczki z tworzywa sztucznego. Niestety został zapach zmywacza. Okazało się jednak, że w łatwy sposób usunęłam go wodą z mydłem.
Teraz w mojej buteleczce siedzi płyn micelarny :)
Zatem jeśli będziecie chciały spróbować metody z acetonowym zmywaczem - polecam :) Wiedzy nigdy nie zaszkodzi :)

poniedziałek, 1 października 2012

Blondynka w kuchni: ulubione napoje

Już jakiś czas temu odkryłam, że jestem nałogowym pijaczem kawy :) Od maja jestem na etapie: piję tylko czarną (tzw. long black) i stwierdzam, że smakuje dużo lepiej niż ta z mlekiem i cukrem. I podobno jest zdrowsza :) Ale nie o zwykłej kawie chciałam pisać :)
Pochłaniam ogromne ilości napoju kawowego - kawy zbożowej. Nie mam jakiejś specjalnie ulubionej, ale tak się składa, że w moim koszyku zawsze ląduje Anatol. Może dlatego, że jest w torebkach? ;)
 W kuchni mam specjalny dzbanek, w którym zaparzam Anatola :) Dziennie wypijam minimum 3 szklanki tego napoju. Na zimno (szczególnie latem) lub ciepło (kiedy za oknem wieje chłodem). Uzależnienie od kawy zbożowej towarzyszy mi już od najmłodszych lat. Pierwszy raz spróbowałam po 7 urodzinach. Poszłam wtedy do ciotki (u mnie w domu nie pijało się kawy zbożowej, a u cioci zawsze stała kworta pełna Inki) i podobno już od drzwi krzyczałam, że teraz jestem dorosła i już mogę pić kawę. Wtedy dostałam pierwszą filiżankę kawy zbożowej :)
Zaciekawiona swoim uzależnieniem postanowiłam wygooglować coś na temat samej kawy zbożowej. I okazało się, że ten niegdyś magiczny dla mnie napój jest w dorosłej rzeczywistości jeszcze bardziej magiczny :)
Krótko o Anatolu:
składniki: cykoria, żyto prażone
wartość energetyczna: 9kJ/2kcal
białko: < 0,3 g
węglowodany 0,5 g
w tym cukry 0,4 g
tłuszcz 0 g
w tym kwasy tł. nasycone 0 g
błonnik < 0,5 g
sód 0 g
(wartości na 100 ml naparu)

Kawa zbożowa ma pozytywny wpływ na zdrowie, głównie z uwagi na zawartość błonnika i witamin. Błonnik przyspiesza perystaltykę jelit i wspomaga wydalanie kwasu żółciowego.  Wit. z grupy B i magnez wspomagają natomiast pracę układu nerwowego. W kawie zbożowej znajdziemy również inulinę i polifenole. Więcej o właściwościach kawy zbożowej możecie poczytać tutaj klik :)

Kolejnym napojem, po który często sięgam jest ekspresowa herbata miętowa. Przez stulecia była stosowana głównie w dolegliwościach żołądkowych. Posiada właściwości rozkurczające i jeśli chodzi o mnie, to nie działają one tylko na przewód pokarmowy, ale na ogólne "ściśnięcie organizmu". Działa kojąco i wyciszająco.
 Obok mięty nie może zabraknąć szałwii, która wspomaga układ odpornościowy, a dodatkowo zawiera przeciwutleniacze, które chronią przed działaniem wolnych rodników. Olejki eteryczne zawarte w szałwii działają ściągająco i antyseptycznie.Okazała się być niezastąpiona do płukania jamy ustnej w stanie zapalnym po usunięciu zęba mądrości. Od tamtej pory wlewam ją również do żołądka :)
Natomiast w stanach zaczopowania organizmu piję herbatę ziołową SlimFigura Spalanie, która jest mieszanką herbaty pu-erh, mate, nasion guarany, rumianku, mięty, kopru włoskiego, anyżu i wyciągu z Garcina cambogia. Główne jej właściwości to pozytywny wpływ na przemianę materii.
Herbaty ziołowe od jakiegoś czasu towarzyszą mi codziennie. Praktycznie zrezygnowałam z picia czarnej słodzonej, co kilka lat temu wydawało mi się niemożliwe. Odstawienie czarnej herbaty poprawiło również kondycję, a właściwie kolor moich zębów. Wypijając kilka szklanek dziennie - nie ważne jak dobrze je szczotkowałam, po kilku tygodniach pojawiał się osad. Teraz mam problem z głowy :)