czwartek, 30 sierpnia 2012

Testy Formuły Jeden

Piszę na szybko.

Ostatnio do mojej kosmetycznej szafy trafiło kilka dodatkowych kredek do oczu, cieni do powiek, zapachów, maseł do ciała i krem pod oczy.

Jestem w trakcie testowania dla Was m.in. kremu La Roche Possay Effeclar Duo oraz Avon Solutions krem pod oczy z portulanką :)

Pierwszymi opiniami podzielę się z Wami już w nadchodzący weekend :)

Proszę zatem o jeszcze odrobinę cierpliwości :)

A co do poprzedniego posta i gąbeczki Botanics z Boot's - rozpadła się po trzech użyciach :/ A szkoda, bo naprawdę byłam zadowolona z tego jak ładnie usuwała zaległy tłuszcz z kosmetyków. Niemniej jednak uznaję, że nie ma sensu kupować jej kolejny raz, skoro nie wystarcza nawet na tydzień :/

Jeśli natomiast idzie o maseczkę z oczarem - polecam twardzielom ;) Z trudem wytrzymałam pierwsze 5 minut kiedy miałam wrażenie, że ktoś obłożył mi twarz pokrzywami. Efekt końcowy - spodziewałam się czerwonych plam na skórze, a tu niespodzianka! Kolor się wyrównał, skóra była oczyszczona, odświeżona i delikatnie napięta (nie była ściągnięta, a napięta). Opakowanie spokojnie starczyło na 3 użycia. 

niedziela, 19 sierpnia 2012

Blondynka na zakupach: Boot'sowe grzeszki

Kolejna wyprawa do Boot'sa zakończyła się zakupowym szaleństwem. Poszłam po jedną rzecz - wyszłam z czterema :D

W moim koszyku wylądowały:

1. gąbka do oczyszczania twarzy Botanics (użyłam raz i wydaje mi się, że to taki pseudo-konjac. Ale zmywała tłuszcz i brud nawet gdy myślałam, że moja twarz jest już czysta, co było z lekka szokujące. Trochę drapie i się rozwarstwia.)
2. zachwalany przez Nissiax Effaclar Duo (po dwóch użyciach jestem zadowolona. Efektów jeszcze nie ma, ale przynajmniej nie szczypie i nie podrażnia. Zobaczymy jak będzie wyglądać moja armia nieprzyjaciół za miesiąc ;D )
3. oczyszczająca maseczka do twarzy z oczarem i rozmarynem (jeszcze czeka w kolejce)
4. preparat do skórek i paznokci firmy Burt's Bees, który zastąpił dotychczas używany niewypał Avon.
Burt's Bees cudownie pachnie cytrusami i już jestem od niego uzależniona. Co najważniejsze - pięknie odżywia skórki i paznokcie! Myślę, że będzie to mój numer 1!
Natomiast jeśli chodzi o produkt Avon - różany balsam do skórek - używałam sporadycznie, bo wbrew zapowiedziom wysuszał moje skórki i robiły mi się zadziorki. Masakra! Teraz ląduje w koszu :)

Dochodzę do wniosku, że chyba muszę omijać Boot'sa szerokim łukiem ;)

Blondynka w kuchni: placki ziemniaczane po węgiersku

Dziś mam dla Was przepis na mój ulubiony niedzielny obiad :) Dopracowywałam go jakieś dwa lata, a kiedy pierwszy raz robiłam w domu placki z sosem a la węgierskim, zajęło mi to (o la boga) prawie 5 godzin. Dzisiaj przygotowanie mięsa i warzyw zajmuje mi ok. 20 minut. Do tego dochodzi dość długie gotowanie sosu (ok. 1,5h w zależności od rodzaju mięsa i upodobań), ale gotuje się samo, więc jest czas na napisanie posta :)

Składniki:

sos:

300-500 g mięsa (wieprzowe, wołowe) - wybór dowolny, zależy na co macie ochotę. Oczywiście wołowina potrzebuje więcej czasu na dojście :) Co do części świnki - każda jest dobra, niektóre oczywiście lepsze. Moje ulubione to filety wieprzowe. Ale próbowałam także karkówki, łopatki, szynki i schabu.


3-5 papryki (kolorowe) - mój ulubiony zestaw to czerwone, żółte i oczywiście zielone :)

1 duża cebula

przyprawy (pieprz, kucharek/vegeta, papryka słodka mielona, przyprawa do wieprzowiny, majeranek etc.) - papryki schodzi bardzo dużo, całe opakowanie spokojnie, bo tajnikiem smaku sosu węgierskiego jest przypalona mielona papryka. Jestem również maniakiem majerankowym, dlatego na drugim miejscu znajduje się u mnie majeranek :) Reszta przypraw wg uznania tak naprawdę.

placki:

3-5 dużych ziemniaków (zależy na ile osób) - Kiedyś skrobałam i tarłam nawet dwa kilogramy, ale teraz robię na bieżąco, żeby zaoszczędzić na czasie.

ząbek czosnku (przynajmniej jeden) - z braku czosnku suszonego można również dodać granulowany.

kucharek/vegeta

pieprz (ziołowy lub kolorowy)

1 jajko

mąka - trudno mi sprecyzować jej ilość, bo sypię na oko :D nie za dużo, nie za mało - po prostu w sam raz :) Zasada jest taka - im więcej mąki tym bardziej twarde placki i mniej ziemniaczane w smaku.

Zaczynamy!

Mięso i warzywa myjemy :) Tzn. wiem, że są tacy, którzy nie myją, ale ja jakoś nie mogę przełknąć nie umytych przed przyrządzeniem składników.

Mięso kroimy w kostkę. Rozmiar w tym przypadku nie ma znaczenia, chociaż osobiście lubię duże :D


Zasypujemy je przyprawami, mieszamy razem żeby przyprawy oblepiły kawałki mięsa i wrzucamy na rozgrzany tłuszcz. Pamiętajmy, żeby dobrze podsypać papryką mieloną. Ilość wystarczająca jest wtedy, kiedy podczas smażenia mięsa czujemy zapach przypalanej papryki. Wiem, wiem. Brzmi mało smacznie, ale naprawdę nie jest tak straszne.
 Mięsko podsmażamy. Im bardziej, tym ciemniejszy sos będzie. W międzyczasie kroimy w kostkę papryki i cebulę. Również zasypujemy przyprawami.
Po ok. 20 minutach smażenia mięsa przekładamy je do bulionu (kostka rosołowa rozpuszczona w gorącej wodzie), w którym to będzie mięknąć i dochodzić :) Na patelni po mięsie podsmażamy ok 5 minut warzywa.

Jeśli chcemy bardzo miękką paprykę w sosie, dodajemy na początku. Jeśli twardą - pod koniec. Mięso mięknie w ciągu godziny, czasem trochę więcej :)

Kiedy w garnku przygotowuje nam się sos, trzemy na dużych (lub  małych) oczkach ziemniaki. W starte ziemniaki wbijamy całe jajko, do tego czosnek, pieprz, kucharek i mąka. Dokładnie mieszamy, aby uzyskać zwartą konsystencję.
Placki wrzucamy na rozgrzany tłuszcz i pieczemy z dwóch stron na rumiany kolor (lub blady - jak kto woli)

Kiedy mięso w bulionie jest wystarczająco miękkie, dodaję ok. 4 łyżek stołowych słodkiej śmietany i "zaciągam" tudzież "zaklepuję" czy jak to się mówi poprawnie po polsku, zagęszczam sos :)
Jeśli trzeba doprawiam jeszcze do smaku i ta dam! Obiad gotowy! :)
Myślę, że na przeczytanie tego posta zejdzie Wam więcej czasu niż na pokrojenie mięsa i warzyw. Popłynęłam trochę ;) Życzę smacznego!

niedziela, 12 sierpnia 2012

Blondynka recenzuje: Eveline Cosmetics Pure Control

Już powoli zaczyna mi się język plątać i palce na klawiaturze, bo piszę trzeci post z rzędu :) Wiem, że w nadchodzącym tygodniu mogę nie mieć tyle wolnego czasu, ile bym chciała, dlatego wykorzystuję leniwą niedzielę na zapewnienie Wam rozrywki ;)

Tym razem coś do twarzy i coś polskiego :) Cieszę się bardzo, że w końcu mogę napisać o produktach Eveline, bo Pure Control nie jest moim pierwszym i jedynym kosmetykiem tej firmy.

Żel do mycia twarzy wpadł do mojego koszyka w lutym. Pamiętam, że miałam wtedy straszne problemy z opuchlizną, zmęczoną i przetłuszczającą się skórą na twarzy. Czułam, jakbym cały czas miała brudną twarz. Na półce w sklepie oczywiście było mnóstwo produktów do mycia twarzy, z których niektóre wcześniej stosowałam. Moją uwagę przykuł Pure Control, głównie z uwagi na cenę i pojemność. Za tubę o pojemności 250 ml zapłaciłam niecałe 8 zł :)

Pure Control to połączenie żelu myjącego, peelingu i maseczki. Ma działanie antybakteryjne i wzbogacony jest o kwas salicylowy oraz cynk. Jeśli chodzi o pielęgnację mojej problematycznej twarzy - duet idealny.
Od pół roku używam żelu nieprzerwanie. Niestety powoli się wyczerpuje :( Głównie stosuję go jako żel do mycia twarzy, bo bardzo ładnie usuwa brud i łagodzi podrażnienia. Ma w sobie drobinki peelingujące, więc jednocześnie ściera martwy naskórek. Mimo zawartości cynku i kwasu salicylowego, jest delikatny i co najważniejsze - nie pozostawia ściągniętej skóry, co często było dla mnie dyskomfortem przy stosowaniu innych produktów.
Ma delikatny zapach, lekko orzeźwiający, co rano stawia mnie na nogi :)

Żel ma kremową konsystencję, szybko się rozsmarowuje i spłukuje. Jestem absolutnie zachwycona tym produktem, a żele po 15 i więcej złotych mogą się schować :)

Polecam wszystkim zawiedzionym innymi czyścidłami do twarzy :) Eveline jest dla mnie numerem jeden jeśli chodzi o kosmetyki - czego bym nie używała, zawsze jestem zadowolona :)

Blondynka recenzuje: Tureckie czarne mydło do ciała Planet Spa Avon

Mam dla Was kilka słów o świeżynce, która niebawem będzie dostępna w Avon. Mam na myśli tureckie czarne mydło znane również jako savon noir (czyt. sewonua). Od razu przyznaję, że nie mam pojęcia jak daleko lub blisko produkt Avon leży od oryginalnych tureckich mydeł stosowanych podczas rytuałów spa w hammamach, bo nigdy nie miałam przyjemności :(
Jeśli chodzi o samo mydło, to różni się ono od tradycyjnego mydła w kostce czy też w płynie, przede wszystkim wyglądem (przypomina raczej bardzo gęste błoto). Na całym świece cenione jest za swoje właściwości pielęgnacyjne i oczyszczające.
Mydło oryginalnie pochodzi z Maroko i produkowane jest ze miażdżonych oliwek i wody. Ma właściwości detoksykujące i z tego co udało mi się wygooglować, stosowane jest głównie do przygotowania skóry na przyjęcie olejów czy naturalnych maseł.
Brzmi naprawdę niewiarygodnie zachęcająco i dlatego się skusiłam :)

Produkt zamknięty jest w tubie o pojemności 200ml. Tak jak wcześniej wspomniałam, masło przypomina w konsystencji bardzo gęste błoto, dlatego wyduszenie go z tuby jest czasochłonne.

Masło nanosimy na całe ciała. Szczególnie ważne jest przestrzeganie jednej zasady - nasze pory powinny być maksymalnie rozszerzone, po to aby savon noir mogło wniknąć w nie i je oczyścić. Nic prostszego - wystarczy dość długi i gorący prysznic. Mnie zajęło prawie 20 minut :)

Mydło ma bardzo delikatny i ulotny zapach, kojarzący się z salonami spa. Po nałożeniu na wilgotną skórę bardzo łatwo się rozsmarowuje i jeszcze bardziej przypomina błotną papkę. W porównaniu do wszystkich innych mydeł, savon noir nie pieni się.

Mydło dość łatwo zmywa się ze skóry. Trochę gorzej jeśli chodzi o wannę i prysznic. Jeśli używacie domowego peelingu kawowego i przeraża Was wygląd łazienki "po", to ostrzegam, że spłukanie peelingu z wanny to pikuś w porównaniu ze spłukaniem SN. U mnie nie obyło się bez szorowania niestety.

Mydło należy używać nawet co drugi dzień. Wg różnych stron internetowych pozostawia skórę niezwykle gładką. Cóż....moja skóra faktycznie była gładka, ale niezwykłą gładkość ma po wspomnianym peelingu kawowym. Po savon noir jest po prostu tylko gładka.

Podsumowując: produkt jest ciekawy, ale nie uważam, że jest to jakiś "must have". W cenie promocyjnej będzie kosztował jakieś 20 zł, więc jeśli chcecie doświadczyć czegoś nowego, nie wahajcie się. Nie mniej jednak, jeśli o mnie chodzi, to na pierwszym miejscu jest peeling kawowy, później długo długo nic i dopiero savon noir. Może po wyczerpaniu całej tuby tabela się odwróci, chociaż szczerze w to wątpię.

Na pewno minus przyznaję za opakowanie, bo wg mnie produkt jest zbyt gęsty, żeby siedzieć w tubie. Całą resztę oceniam na cztery z plusem. Po prostu szału nie ma, ale nie żałuję, że wydałam pieniądze na pierwsze opakowanie. Czy będą następne - nie wiem...

Blondynka recenzuje: Oliwkowe masło do ciała Planet Spa Avon

Miniony tydzień upłynął pod znakiem testów kolejnych kosmetyków z Avon. Pierwsze zameldowało się masło do ciała z serii Planet Spa.

O cudownym zapachu i właściwościach nawilżających oliwkowego masła do ciała wiedziałam już jakiś czas temu. Jednak tym razem wpadła mi w ręce wersja z dodatkiem kwiatu pomarańczy. Jeśli o mnie chodzi, to jest to idealne połączenie właściwości nawilżających i kojących oliwki z energetyzującymi i odświeżającymi właściwościami cytrusów.

Masło jest dość gęste, wręcz przypomina mi w konsystencji serek homogenizowany, ale po nałożeniu delikatnie się topi pod wpływem ciepła i bardzo ładnie rozprowadza.

Do tego utrzymujący się na skórze cudowny zapach pomarańczy. Nawet po całym dniu w pracy moja skóra nadal pachnie :)

Po poprzednim niewypale muszę stwierdzić, że ten produkt jest trafiony absolutnie w dziesiątkę! :)

Wersja z nutą pomarańczową jest chyba jakąś edycją specjalną, limitowaną. Więc jeśli nie będziecie miały do niej dostępu, szukajcie samej oliwki :) Cena kosmetyku to ok. 20 zł (pięć złotych mniej lub więcej - w zależności od oferty).

Gorąco polecam!

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Blondynka recenzuje: Odżywcza Kuracja z Marokańskim Olejkiem Arganowym z Avon

Wow! Wow! Wow!

Od kilku tygodni używam Kuracji z Olejkiem Arganowym z Avon i stwierdzam, że jest absolutnie numerem jeden!

Szamponów i kuracji do włosów z Advance Techniques tak naprawdę używam od kilku lat. Do tej pory moim numerem jeden była zielona seria Daily Shine i serum na suche końcówki. Jednak kilka miesięcy temu zauważyłam, że moje włosy nie są już tak tragicznie suche i serum je za bardzo obciąża. Dlatego nie wahałam się a ni przez sekundę, gdy zobaczyłam, że Avon wprowadza do sprzedaży nową serię do włosów z olejkiem arganowym.

Zaopatrzyłam się w szampon i olejek. Już po pierwszym użyciu byłam oczarowana miękkością, łatwością rozczesywania, blaskiem i gładkością moich włosów. Ale wzięłam zimny prysznic, żeby ostudzić emocje. W końcu jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Dzisiaj mija dokładnie miesiąc. Wyzerowałam właśnie mój szampon, a serum zostało mi jeszcze pół buteleczki. Jestem absolutnie zachwycona! Na półce mam jeszcze serum na suche końcówki, ale od czterech tygodni w ogóle nie ruszałam.

Z czystym sumieniem mogę polecić serię z olejkiem arganowym! Jest rewelacyjna! Szykuję się również do zakupów kosmetyków do ciała z olejkiem, bo działa cuda.

Jest to mój najlepszy zakup od dłuższego czasu i na pewno nie skończy się na jednej buteleczce serum :)

niedziela, 5 sierpnia 2012

Blondynka na zakupach: nowości w Body Shop

Przy okazji wycieczki do Dunfermline, postanowiłam zaliczyć wizytę w Body Shopie z myślą o lekkim, letnim zapachu. Dobrze trafiłam, bo nie dość, że zupełnie nie dawno na rynku pojawiła się nowa kolekcja mgiełek do ciała, to jeszcze była promocja :)

Nowe mgiełki możecie poznać na stronie BD, tutaj. Jeśli natomiast chodzi o mnie, to w koszyku wylądowały dwa produkty: mgiełka do ciała Mango oraz suchy olejek do ciała Sweet Lemon. Cena regularna produktów to odpowiednio 7 i 9 funtów. Natomiast w promocji dwa dowolne produkty nowej serii można kupić za 12 funtów :) Myślę, że całkiem nieźle.

Teraz trochę o zapachach. Mgiełka Mango pachnie słodko i orzeźwiająco. Szukałam czegoś cytrusowego bardziej, ale grejpfrut był gorzki, a w klementynce wyraźnie wyczuwałam zapach skórki, którego nie znoszę ( chyba przez to, że jako dziecko zjadłam skórkę pomarańcza i chorowałam kilka dni z tego powodu :D ). Padło więc na Mango, które ma odrobinę słodyczy, świeżości i delikatne nutki cytrusowe. Pachnie przepięknie. Szkoda tylko, że to mgiełka. A jak to z mgiełkami bywa, mam wrażenie, że wyparowują z ciała po kilku godzinach.

Do mgiełki dorzuciłam suchy olejek Sweet Lemon, który również bardzo świeżo i energetycznie pachnie. Można go stosować i na ciało i na włosy, ale ponieważ na włosy mam sprawdzoną Vatikę, Sweet Lemon zostawiam na ciało :)
Oczywiście produkty już przetestowałam i uważam, że nie ma nic piękniejszego, niż nosić na sobie absolutnie zniewalający ciało i duszę zapach!
Dodam jeszcze, że Sweet Lemon jest moim pierwszym suchym olejkiem w ogóle i nie wiedziałam czego oczekiwać. Póki co okazuje się, że skóra jest naprawdę bardzo delikatna w dotyku i dobrze nawilżona. Szybko się zaaplikował i faktycznie nie miałam wrażenia, że cała jestem wysmarowana margaryną, co przyznam szczerze, skutecznie zniechęcało mnie do używania jakichkolwiek olejków do ciała. Jedyna niedogodność jaką zauważyłam, to fakt, że w zgięciach łokci czy kolan jakby więcej olejku się nagromadziło i tam sprawiał wrażenie jakby topniał. Mam nadzieję, że wynikało to po prostu ze złej lub niedopracowanej pierwszej aplikacji :)

W każdym razie, póki co, jestem bardzo zadowolona z zakupów. Mam nadzieję, że buteleczki wytrzymają do końca wakacji ;)

sobota, 4 sierpnia 2012

Blondynka w trasie: Pittencrieff Park w Dunfermline

Dzisiaj przy okazji zakupów miałam okazję zobaczyć kawałek pięknej Szkocji w samym centrum miasta. Mam na myśli tutaj Pittencrieff Park w Dunfermline w hrabstwie Fife.

Obejrzałam tak naprawdę niewielki wycinek parku, który momentami przypominał Jurajski Park, czasem Zaczarowany Ogród, a w innych miejscach po prostu Poznański Ogród Botaniczny na Ogrodach.

Zanim przejdę do fotorelacji, wspomnę jeszcze kawałek historii. Otóż Pittencrieff, potocznie zwany The Glen (Dolina Górska), jest gigantycznym parkiem w miasteczku Dunfermline. Samo miasto jest historyczną stolicą Szkocji i ma w sobie dystyngowany klimat, który można wyczuć nawet w centrum handlowym. Ludzie na ulicach czy w sklepach są bardzo kulturalni i piękni (nie chodzi mi tu tylko o wygląd zewnętrzny, bo to kwestia gustu, ale mówię o pięknie wewnętrznym, które bije po oczach). Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie również fakt, że mieszkańcy spotkani na ulicach nie bełkotali po Szkocku :) Z historycznych ciekawostek: z miasta pochodził król Szkocji Robert I Bruce oraz urodzony w XVII wieku król Anglii i Szkocji Karol I Stuart, który był ostatnim królem urodzonym w Szkocji. W mieście urodził się również Andrew Carnegie, uważany za najbogatszego człowieka na świece za swoich czasów. I to właśnie z Andrew Carnegie wiąże się historia Pittencrieff Park.

Rok po przejściu na emeryturę (w 1902r.) Andrew Carnegie kupił ogromny teren, który podarował ludności miasta Dunfermline, w którym się urodził. Nazwisko Carnegie widać praktycznie na każdym rogu w Dunfermline. Andrew był wielkim społecznikiem i ślady jego działalności znajdziecie nie tylko w Szkocji, ale także w Stanach Zjednoczonych, do których wyemigrował w wieku 12 lat.

A oto zdjęcia:

W części stanowiącej ogród botaniczny jest szklarnia z niewystępującymi w Szkocji roślinami. Podobno są tam też banany :)
Idealne miejsce na piknik :)
W parku znajduje się również Muzeum (wstęp wolny), a na zdjęciu tablica informacyjna na temat eksponatów, jakie można tam znaleźć i trochę historycznych ciekawostek.
Na każdym kroku można praktycznie spotkać tablice lub pomniki upamiętniające ważne wydarzenia lub osoby zasłużone.
Mieszkańcami parku są niezliczone rzesze wiewiórek, które bez oporów podchodzą do ludzi, a nawet pozują do zdjęć :)
Kilometrowe alejki ciągnące się w Dolinie.
Widok na główne wejście do Opactwa Dunfermline, które oczywiście znajduje się na terenie parku.
Na murach Opactwa znajduje się również krótka informacja o królu Karolu I. Wg podań król na terenie opactwa śmiertelnie godził głównego pretendenta do tronu, co niewątpliwie miało wpływ na jego koronację oraz skutkowało ekskomuniką.
Ruiny dawnej XI wiecznej siedziby królów Szkockich.
Niektóre fragmenty ruin i murów mają w sobie coś ze Starożytnego Rzymu.
Widok na Opactwo od strony cmentarza.

Park jest przepiękny i przeogromny. Była to moja pierwsza przechadzka i na pewno nie ostatnia. Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś dotrzeć w każdy zakątek tego urokliwego miejsca. Oby wystarczyło tylko słonecznych dni w Szkocji :)