niedziela, 30 września 2012

Blondynka na zakupach: idzie zima cz. I

Dzisiaj obleciałam kilka sklepów w poszukiwaniu ciepłych ciuszków: New Look, H&M, Next i oczywiście Primark.

Zdecydowałam się na dwa ciepłe golfiki z Primarka. Pierwszy raz zakupiłam je w zeszłym roku i jestem bardzo zadowolona. Mimo, że nie są jakieś bardzo grube, to dobrze grzeją, przede wszystkim w szyję :) Niestety w tym roku panuje trochę inna kolorystyka i nie bardzo mi przypadła do gustu. Postawiłam na klasyczną i raczej neutralną kawę z mlekiem oraz na żywy łososiowo-kanarkowy odcień :)
Do tego wzięłam sweterek w kolorze brudny, połyskujący róż łamany kawą. Sweterek jest o rozmiar większy, bo ubieram się zawsze na cebulkę, więc muszą się zmieścić pod nim jeszcze dwie warstwy :)
Niestety zdjęcia nie oddają kolorów ciuszków :/

Znalazłam też kilka ciekawych dodatków, ale z ich zakupem poczekam do przyszłego miesiąca, bo wtedy na pewno nastąpi kolejne uzupełnianie szafy :)

Na mojej liście jest kilka rzeczy, m.in. nieszczęsna koszula damska, której nie mogę nigdzie znaleźć. Wszystko co wisi w sklepach to jakieś cienkie i prześwitujące :/ a mnie się marzy zwykła bawełniana. No i oczywiście komin, bo gdzieś mi wcięło ciepły szaliczek i zostałam z samymi apaszkami :D

Wracając z zakupów wyszło słońce i strzeliłam kilka fotek :) Ponieważ to już właściwie końcówka września, jestem przekonana, że liście nie posiedzą długo na drzewach. W tamtym roku o tej porze połowa zielonych leżała już w błocie na ziemi.

Życzę udanego i ciepłego niedzielnego wieczoru :)

sobota, 29 września 2012

Blondynka w kuchni: Murzynek na oko

Jakie jest Wasze ulubione ciasto domowe? Moim jest "murzynek" i jest to pierwsze ciasto, które upiekłam sama, chyba w wieku 12 lat :) Dziecinnie proste i szybkie, a do tego przepysznie czekoladowe :)

Postanowiłam podzielić się z Wami moim (właściwie mojej mamy) przepisem, ale z góry proszę nie sugerować się zbytnio podanymi ilościami mąki, bo jestem zwolennikiem gotowania i pieczenia "na oko". Po prostu jak mi ładnie zaczyna wyglądać, czy mieć odpowiednią konsystencję - uznaję, że dodałam wystarczającą ilość składników :)

Zaczynamy!
Składniki:
kostka margaryny (Kasia lub Palma)
2-3 szklanki cukru 
4 łyżki kakao
pół szklanki wody
4 żółtka
4 białka z jajek
2 łyżki proszku do pieczenia
szklanka (?) mąki (tortowa i krupczatka)

1. Do rondelka wrzucamy kostkę margaryny, zasypujemy cukrem, dodajemy kakao i wlewamy wodę.  (Woda zapobiegnie przypaleniu cukru, do czasu kiedy margaryna się rozpuści)
2. Rondel stawiamy na ogniu do rozpuszczenia wszystkich składników, od czasu do czasu mieszając (ogień nie może być zbyt duży, żeby nie przypalić).
3. Po rozpuszczeniu otrzymujemy  bazową masę czekoladową, a której odlewamy pół szklanki na polewę, a resztę pozostawiamy do przestygnięcia.
4. Oddzielamy żółtka od białek. Białka ubijamy na sztywno.
5. Do przestygniętej masy czekoladowej dodajemy żółtka i energicznie mieszamy za pomocą miksera lub kopystki :)
6. Następnie stopniowo dodajemy mąkę (krupczatki mniej niż tortowej) i proszek do pieczenia. Mieszamy energicznie aby nie powstały grudki. Konsystencja powinna pozostawać w miarę płynna (coś jak jogurt naturalny)
7. Dodajemy pianę z białek i tym razem delikatnie wszystko mieszamy, aż do uzyskania jednolitej emulsji.
8. Gotowe ciasto wylewamy do formy (blacha lub korytko) i pieczemy 40-50 minut w temp. 180 stopni.
9. Polewę nakładamy na jeszcze ciepłe (ale nie gorące) ciasto. Można dekorować :)

Całe przygotowanie zajmuje ok. 60 minut plus mniej więcej tyle samo na pieczenie. Wydaje się dużo, ale wierzcie mi - w czasie kiedy czekolada stygnie, można zrobić mnóstwo pożytecznych rzeczy (np. nałożyć maseczkę na twarz, czy wypróbować OCM)

Poniżej zdjęcia murzynka z ostatniej niedzieli :) Był trochę przekombinowany, bo zamiast wody dodałam mleka, a na wierzch wysypałam wiórki kokosowe :) Mleko sprawiło, że stał się mniej kakaowy, więc następnym razem tradycyjnie użyję wody.


 Smacznego!

Jutro u mnie pora na kolejne wypieki :D

Edukacja Blondynki, czyli książki do poduszki i babskie czytadło "do kawy"

Ostatnio aktualizowałam swoje resume, które w wersji angielskiej chyba jednak się trochę różni od tych polskich (chociaż głowy sobie uciąć nie dam, bo dawno nie pisałam cv w języku polskim) i wymyśliłam nową sentencję, która brzmi: Life's about progress. Nic odkrywczego właściwe, ale bardzo mocno odzwierciedla moje obecne spojrzenie na "pewne sprawy". Po trzech latach totalnego umysłowego lenistwa (swoją drogą jednak destrukcyjnego ) wracam na właściwe tory i karmię swoje szare komórki pożytecznymi i interesującymi mnie sprawami. Po tak długiej diecie, wierzcie mi lub nie, ale są mega żarłoczne :D Tym bardziej, że podczas intelektualnej laby zwolniło się mnóstwo miejsca na dysku twardym :D
Na mojej półce wylądowały ostatnio dwie anglojęzyczne pozycje (ciekawostka: pierwszą anglojęzyczną książką jaką zakupiłam rok temu była "Game of Thrones", w oparciu o którą kręcony jest serial). Pierwsza z nich, którą aktualnie czytam i nadziwić się nie mogę ;) to No more dirty looks autorstwa amerykańskich dziennikarek Siobhan O'Connor i Alexandra Spunt.
Książka jest mini kompendium o związkach chemicznych używanych w przemyśle kosmetycznym, o dobrych i złych kosmetykach oraz o faktach i mitach na temat kosmetyków. Zawiera też kilkanaście receptur i porad. Pisana jest naprawdę prostym językiem, dla ludu. Specjalistyczne chemiczne słownictwo ograniczone jest do minimum. Żadnych wzorów, czy równań reakcji chemicznych. A przy tym trafia się i odrobina humoru :) Osobiście uważam, że jest to dobry "apetajzer" dla dalszych poszukiwań, ale trzeba mieć również do tego odpowiedni dystans lub jak kto woli, zdrowe podejście.

Jeśli jesteście zainteresowane, ale nie do końca zdecydowane na zakup, zapraszam na stronę internetową www.nomoredirtylooks.com gdzie możecie skosztować odrobiny tej zakąski ;)
Aha. Polecane, czy recenzowane produkty, to w dużej mierze kosmetyki dostępne na rynku amerykańskim, ale pewne substancje czy technologie używane są na całym świecie, więc chociażby dla tego warto przeczytać :)

Druga pozycja, to 1001 Natural Remedies autorstwa Laurel Vukovic, która powstała przy współpracy z Natural Health Magazine. Książkę zdążyłam jednie przewertować, ale zauważyłam, że zawiera mnóstwo prostych przepisów na specyfiki domowej roboty. Znajdziemy w niej mikstury pomagające w leczeniu ciała, przepisy na domowe kosmetyki czy na środki czystości naturalne i przygotowywane z ekologicznych składników oraz przepisy dla miłośników zwierząt, pomagające w znalezieniu odpowiedniej pielęgnacji i diety dla naszych czworonogów :)
A teraz - babskie czytadło do kawy :) Niestety jak dla mnie, tylko w wersji elektronicznej :( A szkoda, bo miałabym dużo więcej przyjemności, mogąc powertować kartki, posłuchać ich szelestu i poczuć zapach atramentu :) W każdym razie, jak się nie ma co się lubi, to czyta się internetowe wydania Wysokich Obcasów :) A im częściej je czytam, tym częściej trafiam na "ciekawostki", którymi mogę karmić ptasi móżdżek ;)

A teraz pytanie do Was:
Jakie są Wasze ulubione/polecane pozycje "kosmetyczne", a jakie magazyny "do kawy"? Wolicie wersje papierowe, czy zgodnie z duchem czasów przesuwacie palcem po ekranie smartfona czy taba?

Blondynka na zakupach: coś sprawdzonego i coś nowego

Do ostatnich zakupów zmotywowały mnie: nadchodzące chłody i wyzerowany żel do kąpieli Burt's Bees.
Ale zacznijmy od początku. Jeszcze mając spore zapasy swojego Burt's Bees, zaopatrzyłam się na wyprzedaży w dwa żele do kąpieli: Original Source z miętą oraz Nivea happy time z kwiatem pomarańczy. O Orginal Source znalazłam wiele pochlebnych opinii w internecie, a Nivea zwykłam używać w Polsce. Może nie jakoś regularnie, ale w każdym razie byłam zadowolona.

Na pierwszy ogień poszedł OS. Różnica między BB a OS była odczuwalna dla mojej skóry natychmiast. Wróciły stare problemy. Skóra niby była czysta, a niektórych miejscach wręcz przesuszona, ale bardzo szybko się przetłuszczała. Żeby było śmieszniej - głównie na plecach. Takie problemy zaczęły się po mojej przeprowadzce do Szkocji, bo tutaj woda w kranach jest jakaś inna. Zawsze mi się wydawała bardziej brudna niż w Polsce, ale w końcu okazało się, że jest bardziej miękka. Wracając do żelu OS: pachnie cudownie, bardzo intensywnie miętowo i zdecydowanie pobudza zmysły. Ale poza tym nie znalazłam w nim nic. Więc po tygodniu męczarni i dyskomfortu przerzuciłam się na Nivea. Problem z przetłuszczającą się skórą nie ustał. Chyba moja skóra stała się wybredna po dwóch miesiącach czegoś zupełnie innego. Zatem wracam do Burt's Bees :) :) Tym razem jednak zdecydowałam się na cytrusowo-imbirowy :) Bomba cytrusowa naładowana olejkami z grejpfruta, pomarańczy, mandarynki, limonki i cytryny. A do tego rozgrzewający imbir i bergamotka. Uwielbiam ten zapach. Jest jednocześnie odświeżający i ciepły. Już nie mogę się doczekać kąpieli :D
(Burt's Bees Citrus & Ginger Root skład: aqua, decyl glucoside, lauryl glucoside, sucrose laurate, coco-betaine, betaine, coco-glucoside, sodium cocoyl hydrolized soy protein, zingiber officinale (ginger) root oil, citrus grandis (grapefruit) peel oil, citrus aurantium dulcis (orange) oil, citrus medica limonum (lemon) peel oil, citrus aurantifolia (lime) oil, citrus aurantium bergamia (bergamot) fruit oil, citrus nobilis (mandarin orange) oil, fragrance, glyceryl oleate, glycerin, glucose, citric acid, sodium chloride, hydroxypropyltrimonium honey, phenoxyethanol, glucose oxidase, lactoperoxidase, linalool, limonene, eugenol, citral)

Kolejnym zakupem jest dotleniający krem do twarzy na dzień i na noc Perfecta Cera Mieszana Mikroperły matujące + energia Q10 firmy Dax Cosmetics. Planuję używać go jako dodatkowego nawilżacza pod makijaż kiedy przyjdą chłodniejsze dni. Póki co, mogę Wam zacytować tylko tyle, co z pudełka :) Produkt polecany jest dla osób w każdym wieku z wymagającą cerą mieszaną, czyli tłustą w strefie T i suchej na policzkach.
Działanie: Kompleks Sebocontrol, wyselekcjonowany z wiązówki błotnej, znacząco ogranicza wydzielanie łoju, zwęża średnicę porów i działa antybakteryjnie. Mikroperły matujące chłoną z powierzchni skóry nadmiar sebum. Energia Q10 aktywnie pobudza funkcje oddechowe komórek skóry, dzięki czemu jest ona lepiej dotleniona i nabiera zdrowego kolorytu. Filtry mineralne UVA/UVB chronią skórę przed dzkodliwym działaniem promieni słonecznych.
(skład: aqua, paraffinum liquidum, butylene glycol, spirea ulmaria extract, methyl methacrylate crosspolymer, glycerin, C14-22 alcohol, C12-C20 alkyl glucoside, isopropyl myristate, dimethicone, sodium polyacrylate, titanum dioxide, soya lecithin, caprylic/capric trigliceryde, trilaureth-4-phosphate, panthenol, tocopheryl acetate, ubiquinone, disodium EDTA, ethylparaben, methylparaben, 2-bromo-2nitropropane-1,3-diol, BHA, Parfum)

Producent obiecuje widoczne efekty już po 2 dniach regularnego stosowania (rano i wieczorem).
Ciekawa jestem jak się sprawdzi...czy któraś z Was używa/ła tego kremu? Jeśli tak - chętnie poczytam komentarze :)

Ostatnią rzeczą jest coś do czesania :) :) Jest to Tangle Teezer, czyli nowoczesna szczotka do włosów przeciw kudleniu się włosów :D
Jeszcze nie próbowałam i myślę, że poczekam na użycie do czasu testu nowego szamponu do włosów, ale z pudełka zapowiada się nieźle:
- rewolucyjne ułożenie ząbków (krótsze i dłuższe) zapewnia bezbolesne rozczesywanie
- inteligentna technologia "memory flex" zapewnia szybkie i delikatne rozczesywanie zarówno suchych, jak i mokrych włosów
- innowacyjny wklęsły kształt zapewnia optymalne rezultaty
- ergonomiczne dopasowanie do dłoni i antypoślizgowa powłoka

Faktycznie szczotka wygląda dość nietypowo, jak na szczotkę do włosów. Mam nadzieję, że będzie warta swojej ceny. Jeśli jesteście zapalonymi zwolenniczkami lub przeciwniczkami - piszcie. Chętnie poczytam Wasze opinie :)

środa, 26 września 2012

Blondynka w jesiennym nastroju

Cóż, lato dobiegło końca i czas pędzi dalej nieubłaganie. Jesień na dobre zawitała i do Szkocji. 
Równonoc jesienna przywitała mnie słoneczną i wyjątkowo ciepłą pogodą, tylko po to, aby w niedzielę od rana obdarować ziemię ulewnym deszczem i porywistym wiatrem. Padało bite trzy doby, a dzisiaj po 5 rano większość mieszkańców zatoki Firth of Forth została obudzona burzą z prawdziwego zdarzenia! Bardzo gwałtowną i krótką, jak to burze do siebie mają :) Wzbudziło to nie lada sensację, szczególnie wśród spikerów radiowych (swoją drogą czasem z rana w radio można usłyszeć takie głupoty, że ręce opadają i wręcz chce się zawrócić w połowie drogi do pracy). A krajobraz? Zalane ulice, lokalne podtopienia i połamane drzewa na drogach. Niestety nie udało mi się zrobić zdjęć, bo gdy wyruszyłam do pracy było jeszcze ciemno :(
Myślę również, że i pierwszy sztorm mam za sobą i wydarzył się on dziś w nocy lub nad ranem. Ale nie na darmo mamy ludową mądrość głoszącą, że po burzy przychodzi słońce :) Już trochę po 9 rano niebo ponownie się rozjaśniło i wyszło słońce. Nawet jakby wiatr trochę osłabł.
W każdym razie jesień, jak każda pora roku w moim przypadku, przynosi zmiany. Po pierwsze: w raz z jesienią powróciły migreny (od soboty, dzień w dzień, po kilka godzin) i póki co najlepszym lekarstwem na nie jest sen :) Po drugie: przegląd garderoby jesienno-zimowej i nowa lista zakupów, na której główne pozycje, to przede wszystkim sweterki i golfy. Po trzecie: mocne postanowienie poprawy i racjonalne kupowanie kosmetyków ( z tym od jakiegoś czasu mam problem, ale podobno pierwszym krokiem w walce z uzależnieniem jest przyznanie się do niego ;) ) Po czwarte: większa aktywność na blogu :)
A Wy też doświadczacie jakiś jesiennych zmian? Np. nastroju? ;)
Jaka będzie tegoroczna jesień w Szkocji? Czas pokaże. Wiem, że na pewno trudno będzie o pięknie złocące się liście, ponieważ wiatry tutaj są tak silne, że brutalnie zrywają zielone liście z drzew, które nie mają szansy na dojrzewanie w słońcu.
Do następnego posta.... :)

poniedziałek, 17 września 2012

Blondynka recenzuje: Polynesia Monoi Miracle Oil z Body Shop

Niedługo miną 4 miesiące odkąd zaczęłam regularnie (lub w miarę regularnie) olejować włosy. Pierwszym olejem był olej kokosowy, który zakupiłam w sklepie EcoSpa.pl
Efekt był wręcz intrygujący, bo moje długie włosy wcale nie okazały się być tłuste, a wręcz przeciwnie. Wyglądały świeżo, były miękkie i błyszczące. Zupełnie jak za czasów zanim zaczęłam farbować włosy.

Później przyszła pora na olej kokosowy Vatika, który zbiera bardzo dobre opinie. Spodobała mi się buteleczka, w właściwie rodzaj "korka" z dziurką, dzięki czemu olej nie rozlewał się na prawo i lewo.

Po 6ciu tygodniach stosowania oleju raz w tygodniu na 3 godziny moje włosy były o niebo lepsze. Mniej wypadały, stały się błyszczące i jednocześnie miękkie. Wtedy to postanowiłam przerwać eksperyment i sprawdzić, jak długo utrzyma się efekt. Już po kolejnych 4 tygodniach bez olejowania, moje włosy wróciły do stanu "przed". Suche końcówki, trudne do zdyscyplinowania. stroszące się na wszystkie strony. Postanowiłam wrócić do olejowania.

Tym razem postawiłam na olej Monoi, który ma nawet lepsze właściwości (wg niektórych źródeł). Niestety chyba niekoniecznie trafnie postawiłam na mieszankę w Body Shopu. Po pierwszym użyciu nie doznałam takiego rewelacyjnego efektu, poza tym, że włosy pięknie pachniały. Wydaje mi się, że jednak mało oleju Monoi w tej mieszance :/

Co do samych włosów: są oczywiście gładkie i błyszczące, a przy tym sztywne jak druty telegraficzne. Nie mogłam ich rozczesać, a gdy w końcu mi się to udało, nie chcą się zupełnie układać. Jedyna odpowiednia dla nich pozycja, to puszczenie luzem. Zrobienie kucyka, zygzakowatego przedziałka czy koczka - awykonalne!

Miałam plan, żeby wyczerpać buteleczkę do końca, ale po kilku użyciach mówię stanowczo: nie, dziękuję! Wracam do oleju kokosowego :) Sama sobie się dziwię, że na taki bubel wydałam prawie 10 funtów :/ Kolejny raz również przekonałam się, że nie wszystko w markowym i renomowanym sklepie, jest dobre :(

Szaleństwa Blondynki: u fryzjera

Ostatnie trzy tygodnie były dla mnie mega zwariowane. Zwaliło mi się tyle spraw na głowę, że zapominałam jak się nazywam. Z trudem znajdowałam czas na jedzenie, nie wspominając o wypoczynku. Dlatego postanowiłam zrobić sobie małą przerwę i kolejne 4 dni spędzam w domu, z dala od pracy :) Takiego wytchnienia potrzebowałam.

W całym tym szaleństwie znalazłam czas na fryzjera :) Usługi fryzjerskie w UK nie należą do tanich. Za farbowanie włosów długich kolorem demi-permanentnym w salonie trzeba zapłacić min. 30 funtów. Pasemka czy farba to koszt od 45 funtów w górę. Szczerze - nie chcę wiedzieć ile wynosi ta górna granica :) Ponieważ, jeśli chodzi o włosy, jestem bardzo wybredna i rzadko zadowolona z efektu, postanowiłam nie szarpać się z kasą i przetestować salon fryzjerski w colleg'u.

Za koloryzację długich włosów serią Colorance Goldwell zapłaciłam 12,50 funta! W szoku byłam, że tak mało, bo spodziewałam się 20 :) Efekt końcowy - delikatnie odbiegał od zamierzonego, ale mimo to, wyszłam zadowolona.

Zrobiłam zdjęcie "po", bo niestety na "przed" zabrakło mi czasu :/ Mogę dodać tylko, że odrosty w kolorze 8N (to mój naturalny) miały dobre 10 cm.

Co do samej technologii - faktycznie wydaje się być mniej inwazyjna i włosy nie są przesuszone. Zobaczymy jak długo i czy bardzo się to zmieni, kiedy kolor zacznie się wymywać. Niestety nie udało mi się zapamiętać numerów użytych farb i tonerów :/

W każdym razie na pewno mogę polecić salon fryzjerski w Adam Smith College w Kirkcaldy. Niestety nie we wszystkich jest tak dobrze (Stevenson College w Edynburgu niestety wypada słabo). W salonie spędziłam ok. 2,5h z czego dobre 30 minut to było oczekiwanie na zatwierdzenie i skonsultowanie wyboru z nauczycielką (studentki w takich salonach pracują pod nadzorem nauczycieli i bez ich aprobaty i konsultacji nie mogą zacząć farbowania).

Blondynka recenzuje: Seaweed Skincare Kit, czyli kuracja algowa z Body Shop

Po tym jak zaopatrzyłam się w effaclar duo, postanowiłam poszukać kremu, który mogłabym stosować na dzień. ED jest idealny na noc, na słonecznie dni - niestety niekoniecznie, ze względu na swój skład.

Poszukiwania zaprowadziły mnie do Body Shopu, w którym znalazłam serię z algami. Już dawno chciałam spróbować kosmetyków z algami, ale zamiast nich w moim koszyku ciągle lądowało coś innego :)

Zakupiłam zestaw mini, w którym znajdują się podstawowe kosmetyki do pielęgnacji, czyli:
- żel do mycia twarzy
- tonik
- kuracja krem na dzień
- kuracja krem na noc
Seria z algami ma przywracać równowagę skórze mieszanej i tłustej. Dodatkowo nawilża, redukuje wydzielanie sebum oraz oczyszcza pory.
Żel do mycia twarzy i tonik w buteleczkach o poj. 60 ml
Krem na dzień w zakręcanym słoiczku, krem na noc w pojemniku z dozownikiem.
Kosmetyki zapakowane były w kosmetyczkę, która na pewno się przyda :)
Na pierwszy ogień poszedł oczywiście żel do mycia twarzy, ponieważ mój Eveline już się skończył. Żel pieni się "w sam raz", czyli a ni za bardzo, a ni za mocno :) Pozostawia chłodzące i kojące uczucie oraz redukuje zaczerwienienie. Jestem z niego bardzo zadowolona.

Tonik nie ściąga skóry, ale za to łagodzi podrażnienia.

Jeśli chodzi o krem na dzień, to faktycznie w jakiś sposób reguluje produkcję sebum, bo od momentu kiedy zaczęłam go stosować, zauważyłam, że nawet jeśli moja skóra zaczyna się delikatnie świecić w strefie T, to jakoś później niż do tej pory.Zatem uczucie świeżości pozostaje zdecydowanie na dłużej, a co za tym idzie - większy komfort.

Co do kremu na noc, to stosuję go przede wszystkim z naciskiem na strefę T, a miejscowo stosuję ED. Effaclar działa swoimi kwasami tam, gdzie naprawdę musi, a krem z algami reguluje pracę pozostałych gruczołów.

Muszę przyznać, że seria pozytywnie mnie zaskoczyła. Tam gdzie moja skóra potrzebuje usunięcia nadmiaru sebum, pozostaje świeża i oczyszczona. Natomiast w miejscach, w których najczęściej było widać efekty działania wiatru i kurzu, skóra jest nawilżona i zabezpieczona.

Na pewno w mojej toaletce zagości znowu żel do mycia twarzy z algami oraz krem na noc. Natomiast po wyczerpaniu kremu na dzień mam zamiar spróbować jeszcze czegoś nowego, co mam nadzieję sprawdzi się lepiej (pomoże nie tylko z problemami skórnymi, ale również z pierwszymi oznakami starzenia się).

Dla wszystkich niezdecydowanych polecam wypróbować zestaw mini, który możecie kupić za 10 funtów. Ilości kosmetyków są tak dobrane, aby Was zachęcić do ponownego zakupu (jeśli się sprawdzą) lub odwieźć od wydawania pieniędzy na coś, co nie działa.


poniedziałek, 3 września 2012

Blondynka recenzuje: Effaclar Duo La Roche Possay i walka z niedoskonałościami

Mija drugi tydzień odkąd używam Effaclar Duo, polecany i zachwalany przez Agę. Zaczęłam go używać, kiedy kolejny raz moją twarz zaatakowała armia nieprzyjaciół, a zbudził ją krem z filtrem przeciwsłonecznym z Avon :/


Moje pierwsze wrażenia:

- krem ładnie pachnie, lekko owocowo, więc wcale nie kojarzy mi się z środkiem leczniczym

- redukuje zaczerwienienie i stany zapalne

- skóra wygląda cały dzień świeżo i nie przetłuszcza się, nawet ta, która uwielbia się tłuścić i świecić w strefie T

- bardzo łatwo rozprowadza się na skórze i szybko się wchłania

- trochę trudniej rozprowadzić podkład (przynajmniej w moim przypadku), ale wolę poświęcić minutę dłużej na nakładanie i wyrównywanie podkładu, niż świecić się w strefie T :)

- jeśli wszystko będzie się goić i znikać, tak jak do tej pory - to za jakiś czas wrogowie zostaną pokonani :)

- nie wysusza skóry (niestety bardzo popularny Benzacne wysuszał i podrażniał moją skórę, niekoniecznie redukując przy tym pryszcze)

- nie zapycha porów

Jestem bardzo zadowolona. Była to inwestycja rzędu 13 funtów, ale na pewno nie skończy się na jednym opakowaniu i na pewno nie będzie to mój ostatni produkt tej marki :)

Jeśli macie ochotę na więcej informacji o składzie i właściwościach, zapraszam na stronę producenta :)

Blondynka w trasie: Lunch at Seafield Beach

Jaki jest plus mieszkania 5 minut od plaży? Można w tak cudownie ciepły i słoneczny dzień, jak dzisiejszy, wyskoczyć na lunch na plażę :)

Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie bardzo intensywne i nie miałam zupełnie czasu dla siebie :( Ciągle się coś działo, co chwila coś wyskakiwało jak Filip z konopi i trzeba było to załatwić na wczoraj. Dlatego drastycznie spadła moja aktywność na blogu :( Dzisiaj od rana też chodziłam na maksymalnych obrotach, ale do południa udało mi się wszystko załatwić, a ponieważ jest wręcz gorąco, zrobiłam szybki obiad i przed 14 udałam się na plażę, by go skonsumować.

Tym razem wybrałam zachodnią część plaży w Kirkcaldy, zwaną Seafield Beach, ponieważ zaczynał się przypływ i nie chciałam ryzykować zalania w części centralnej tzw. Sand, wzdłuż której ciągnie się esplanada.

Mam dla Was kilka zdjęć i mam nadzieję, że samo ich oglądanie sprawi, że poczujecie się lepiej. Lato tak długo będzie w Nas, jak długo będziemy nosić promyki słońca i ciepłe wspomnienia w Naszych sercach :)

Seafield Beach jest najbardziej piaszczystą częścią plaży, na której spokojnie można poleżakować. Na wejściu znajduję się tablica informacyjna, mapka i opis zwierząt, jakie możemy spotkać, jeśli będziemy mieli szczęście :)

Fok jeszcze nie widziałam, ale udało mi się spotkać kulika (ang. curlew), których piórka cudownie mienią się w słońcu. Niestety, jak tylko wyciągnęłam telefon, żeby strzelić im kilka fotek, ptaki się rozpierzchły :/
Na froncie znajduje się ogromny teren zielony, na którym jest kilka stolików i ławeczek oraz mnóstwo miejsc parkingowych. W ciepłe dni tubylcy nagminnie przyjeżdżają na plażę i celebrują szkocki spacer po plaży ( czyli wsiadamy w auto, parkujemy przy plaży, wyciągamy z torby naszego take-awaya i zjadamy go obserwując morze zza szyby auta ).

Do lunchu wzięłam nowy nabytek, który został dostarczony dziś rano :)

Na plaży spędziłam trochę ponad godzinę. W tym czasie napłynęło sporo wody, ale udało mi się jeszcze podejść i sprawdzić jej temperaturę. O dziwo, była przyjemnie ciepła :)
Akumulatory naładowane, więc jutro spokojnie można rozpocząć tydzień pracy :) Życzę i Wam i sobie więcej takich pozytywnych dni :)