piątek, 19 października 2012

Blondynka w trasie: wycieczka do szpitala i przygoda z narodową służbą zdrowia

Od małego nie lubię lekarzy. A zaczęło się to kiedy miałam może z 5 lat i moja mama zabrała mnie do doświadczonego i utytułowanego "Pana Doktora", bo gorączkowałam strasznie i termometr wskazywał 40 stopni przez cały dzień (dla takiego małego dziecka 40 stopni gorączki chyba może być groźne). Wciągnęła mnie do poczekalni, w której spędziłyśmy trochę czasu, bo pacjentów było sporo, ale w sytuacji kiedy zostałyśmy tylko my dwie (albo po prostu moje bolące oczy dziecka nie widziały nikogo innego poza moją mamą) wyszedł brzuchaty "Pan Doktor" i powiedział, że mnie nie przyjmie, bo spieszy się na odebranie ważnej nagrody. Oczywiście jako dziecko nie rozumiałam czy nie miałam aż takiej świadomości tej niezwykle ludzkiej opieki medycznej, której mi nie udzielono, ale za to pamięć mam dobrą. I przyznam szczerze, że to zdarzenie pielęgnuję w swojej pamięci cały czas, bo jak się okazało kilkanaście lat później, owemu "Panu Doktorowi" zaczęto pośmiertnie stawiać pomniki i święcić jego imieniem skwery u mnie we wsi. W każdym razie to wydarzenie, było pierwszym, które uprzedziło mnie do służby zdrowia. Kolejne, kiedy już jako starsze dziecko lub nastolatka próbowałam dostać się do rodzinnego, tylko umocniły mnie w tym uprzedzeniu. Pominę milczeniem niezliczone odmowy przyjęcia z powodu braku numerków, nieobecności lekarza lub braku zgody innego lekarza na przyjęcie nieswojego pacjenta. I może powinnam też pominąć milczeniem wątpliwą skuteczność stosowanego leczenia, które przyczyniło się do przewlekłych zmian chorobowych. W każdym razie - powodów mam sporo, żeby narodowe placówki medyczne omijać szerokim łukiem.
Trochę inaczej ma się rzecz, kiedy idziemy prywatnie i płacimy niemałe pieniądze za 15-minutową wizytę. Wtedy jesteśmy zawsze mile widziani. Niestety też nie zawsze, ale często zdarza się, że jesteśmy dojeni z kasy. Chyba jednak w Polsce jesteśmy do tego przyzwyczajeni i takie praktyki wydają się być wręcz normalne w tym dzikim kraju.

Kiedy przyjechałam do Szkocji i zapisywałam się do GP (general practice, czyli odpowiednik lekarza rodzinnego) nie chciało mi się wierzyć w opowieści starszych stażem emigrantów na temat beznadziejnej sytuacji NHS (National Health Service, czyli odpowiednik polskiego NFZ) i nie wierzyłam, dopóki sama nie przekonałam się na własnej tomaszowej skórze. Ale zanim historia z życia wzięta, krótka informacja o kwestiach formalnych związanych z NHS.

To co akurat uważam za dobre i dobrze przemyślane w NHS, to indywidualny numer ubezpieczonego, tzw. NIN (National Insurance Number), po który każdy rezydent UK jest zobowiązany zaaplikować. Bez tego numeru niemożliwa jest legalna praca (chociaż dla chcącego imigranta nic trudnego). Kiedy już numer zostanie nam nadany (jeden na całe życie), pracodawca lub my sami (w przypadku samozatrudnienia) odprowadzamy składki na służbę zdrowia. Oczywiście nie są to aż tak astronomiczne kwoty jak w Polsce (od tygodniówki 270 funtów odprowadza się jakieś 12 funtów na ubezpieczenie zdrowotne), ale to też zależy od tego, w której grupie ubezpieczenia jesteśmy i za jaki zakres tego ubezpieczenia płacimy. Inną dobrą rzeczą jest to, że za większość przepisanych leków na recepcie nie płacimy. Ale z kolei otrzymanie specyfiku, który polski lekarz przepisuje bez zająknięcia i zbędnych pytań - tutaj graniczy z cudem. Leki raczej uważane są za szkodliwe zło konieczne.

Jeśli chodzi o całą resztę, czyli umawianie wizyt, czas oczekiwania na wizytę, czas spędzony w kolejce - to leży i kwiczy podobnie jak w Polsce. Zatem wracamy do historii z życia wziętej :)

Zdarzyło się tak, że jakiś czas temu z pewnym przewlekłym  groźnym schorzeniem trafiłam do mojego "dżipi". Miałam ze sobą dokumentację medyczną z Polski (co niestety czasem bywa dość ryzykowne i może spotkać się z obrazą majestatu), ale lekarz okazał się na tyle w porządku, że przejrzał wszystko (dobrze, że skany i obrazy są w języku zrozumiałym dla każdego lekarza) i skierował mnie do szpitala. Powiedział, że w moim przypadku tylko mechaniczna ingerencja może pomóc (jakbym tego nie wiedziała od lekarza w Polsce ;). I tutaj pojawia się jeszcze kwestia skierowań do szpitala. Pacjent nie dostaje od lekarza karteczki tak jak to bywa w Polsce. Lekarz ma obowiązek napisać w imieniu pacjenta list do szpitala, a szpital odsyła pacjentowi informację z terminami wizyt. W każdym razie zdziwiłam się bardzo, kiedy po 3 dniach z pocztą przyszedł i list ze szpitala. (Kiedy w tamtym roku miałam skierowanie na usuwanie zęba mądrości, na list ze szpitala czekałam trzy miesiące) Termin wizyty za dwa miesiące - to akurat mnie nie zdziwiło ;)

Do szpitala udałam się pełna nadziei, przede wszystkim dlatego, że liczyłam iż kosztowną operację uda mi się przeprowadzić w ramach NHS w UK, w końcu płacę tutaj składki.
W poczekalni spędziłam godzinę. Byłam pół godziny wcześniej przed wizytą, akurat z własnego wyboru, ale kolejne 30 minut spędziłam czekając na moją kolej. To, że miałam wyznaczoną wizytę na konkretną godzinę akurat nic nie znaczyło. Zatem pół godziny po czasie od planowanej wizyty zostałam zaproszona do gabinetu. Weszłam do pokoju i od razu chciałam uciec. Bez kitu. Miałam wrażenie jakbym wlazła do szpitala wojskowego na Grunwaldzkiej15 lat temu, kiedy po operacji odwiedzałam moją mamę. Gdyby to była Polska, spokojnie mogłabym napisać, że pomieszczenie wystrojem i wyposażeniem przypomina czasy Gierka.
Kazano mi się przygotować do badania. I w taki sposób, czekając na jaśnie panią doktor, spędziłam kolejne 15 minut leżąc na obleśnym szpitalnym łóżku. Dokładnie omiotłam wzrokiem cały "gabinet" i to co mnie uderzyło - nie ma tu sprzętu który jest niezbędny do wykonania badania!! Ale nadzieja umiera ostatnia, więc pomyślałam, że może ultrasonograf wjedzie na kółkach razem z panią doktor. Jakaż ja byłam naiwna :) :)

Zatem po 15 minutach w samotności i smrodzie do pokoju weszła jaśnie pani doktor, grubo po sześćdziesiątce, aby przeprowadzić badanie. Sprzętu jak nie było, tak nie było. Oczywiście przeprowadziła wywiad (to się akurat chwali, bo w polskich gabinetach czasem aż by się chciało zapłacić ekstra, żeby lekarz zadawał więcej pytań aniżeli: "jak się pani czuje?" i "co pani dolega?") i przystąpiła do badania. Ręcznie!! O losie, jak się krew zaczęła we mnie gotować. Bo myślę sobie, skoro polscy lekarze używają USG do zdiagnozowania tego, czego nie da się zobaczyć gołym okiem, to jak jaśnie pani doktor może mnie zdiagnozować, używając rąk??!! Ale nic. Bez słowa komentarza przebrnęłam przez to dogłębne i szczegółowe badanie głębokich warstw mojego ciała. W końcu jaśnie pani doktor pozwoliła się ubrać i postawiła diagnozę treści: "to co widać na zewnątrz jest małe i nieszkodliwe. Nie ma potrzeby leczenia." Wtedy (nadal grzecznie) odpowiedziałam, że "właśnie sęk w tym, że na zewnątrz widać niewiele, bo problem tkwi wewnątrz - i pokazałam jej skany, które potwierdzały problem, a które to zostały przez nią olane." Doktor przemówiła dalej:  "z tym proszę się udać do swojego "dżipi". Na co ja (nadal grzecznie, ale już ostatkiem sił mówię): "właśnie przychodzę od "dżipi", który mnie zbadał, obejrzał i stwierdził, że tylko w szpitalu można się tym zająć."
I można by rzec - uderz w stół, a nożyce się otworzą, bo wtedy to jaśnie pani doktor, tym razem już poirytowana, wypaliła: "będę z Tobą szczera. NHS ma ograniczone fundusze,a Ty jesteś za młoda, żeby zostać objęta leczeniem. Jakbyś była starsza to co innego (poczekalnia pełna była starych ludzi czyt. po 70tce, w dodatku mocno otyłych, więc przypuszczam, że właśnie to miała na myśli jaśnie pani, mówiąc "starsza"), a tak - możesz iść zoperować się prywatnie, ale to sporo kosztuje, więc sprawdź ceny, zanim się zdecydujesz na prywatną klinikę." Na koniec rzuciła przez ramię: "jak się ubierzesz, to możesz wyjść".

W tym momencie wszystko mi opadło. Wracając do domu, aż łzy cisnęły się do oczu i nasunął się jeden wniosek: w UK, jeśli nie przekroczysz 60 roku życia - jesteś zbyt młody, żeby być leczonym w ramach narodowej służby zdrowia. w PL, jeśli przekroczysz 60 rok życia - jesteś zbyt stary, by Cię leczyć.

Zatem nie pozostaje mi nic innego, jak wrócić do planu A, czyli prywatna klinika w Polsce, bo mimo, że będzie to sporo kosztować, to i tak sześć razy mniej niż prywatnie w UK.

Narodowa służba zdrowia jest do kitu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz